Wenn ist das Nunstück git und Slotermeyer? Ja! … Beiherhund das Oder die Flipperwaldt gersput!*
*Monthy Python- Najzabawniejszy Kawał Świata
Tytuł jest nieprzypadkowy, ponieważ atak na Zittau początkowo zaplanowany na 17.00 rozpoczął się o 22.00 z minutami… Na miejsce dotarliśmy ok. 1.00 w nocy. Zaczęło się od typowej obsuwy przy składaniu roweru na ostatnią chwilę przed zlotem. Po 19.00 w końcu zapakowaliśmy nasze wierne rumaki na “Jugosłowiański Pocisk” i ruszyliśmy w drogę… oczywiście nie wjechaliśmy nawet na Autostradową Obwodnicę Wrocławia, gdy nasze plany pokrzyżowała rutynowa kontrola “misiaków”. Niestety “Jugosławiański Pocisk” został cofnięty do bazy, a my musieliśmy się przegrupować. Do granicy polsko-niemieckiej wszystko (o dziwo) szło zgodnie z planem, do momentu gdy z przeciwka minęliśmy białego VW Transportera, jak się później okazało radiowóz, który raczył się nami zainteresować. Ja rozumiem, że dwa auta na polskich blachach, wyładowane rowerami, mogą wyglądać podejrzanie w środku nocy na niemieckiej drodze, ale jak na rasowych złodziei rowerów jechaliśmy chyba lekko nie w tą stronę… Na szczęście panowie “polizei” okazali się bardzo uprzejmi, sprawdzili co trzeba i puścili nas dalej:) Na miejscu zameldowaliśmy się w naszej zacisznej, drewnianej chatce, każdy ukoił pragnienie złocistym izotonikiem i zaległ na prześcieradle w kształcie podpaski, śniąc o jutrzejszych singletrackach…
Następnego dnia pierwsza próba wyjścia na dwór mocno ostudziła nasz entuzjazm- upał znacznie zelżał, ale co tam, jesteśmy twardzi Enduracy! Po lekko przydługim śniadaniu ruszyliśmy eksplorować ścieżkowe zasoby Zittauer-Gebirge(po naszemu Góry Żytawskie). Od campingu do podnóża masywu dzieliło nas ok. 4km mielenia po płaskim, a jako że wiatr tego dnia urządził sobie wyścigi, wyglądaliśmy jak banda pijanych rowerzystów:)
Pierwsze metry ścieżki pnącej się lekko w górę, pomiędzy fantazyjnymi formacjami skalnymi, wynagrodziły wcześniejsze trudy. Pierwszy podjazd, na Hochwald, dał nam nieźle popalić- stromizna najeżona śliskimi kamieniami z dodatkowym smarowaniem liściowym sprawiała, że miejscami nawet “mudy” musiały się poddać i przejść na wspomaganie nożne. W międzyczasie zaczął padać deszcz ze śniegiem, który im bliżej byłem szczytu, tym bardziej zmieniał kierunek z pionowego na poziomy:) Na szczycie czekała nagroda w postaci schroniska, w którym zbawiliśmy dłuższą chwilę susząc ubrania i mocząc podniebienia. Speedy zachwalał zupę czosnkową- też bym zachwalał, mając do wyboru zamiast niej, zupę z soli(o ile dobrze zrozumiałem tamtejsze narzecze). W międzyczasie pojawiła się plotka o rzekomo nieprzejezdnym rockgardenie zaraz za schroniskiem. Z buńczucznym hasłem “my nie damy rady?!” ruszyliśmy zmierzyć się z zębatym monstrem. Cóż… coś tam zjechaliśmy, było wybitnie technicznie, ale odcinek ewidentnie wymaga próby na sucho, tym razem musieliśmy odpuścić.
Dalej to już miód-malina, zjazd płynnym singlem, lekko przyprószonym kamieniami i rynnami, w stronę podjazdu na Scharfenstein. Stamtąd mega szybki zjazd z wybijającymi muldami, na którym prawie wmeldowałem się w drzewo, zbyt mocno wychodząc w locie na zewnętrzną. Przed kolejnym podjazdem, tym razem na Topfer, ucięliśmy sobie małą przerwę sponsorowaną przez kapcia:) Ostatni podjazd tego dnia był zdecydowanie najcięższym kondycyjnie ze wszystkich, mimo przełożenia 22-32, kwas mlekowy w moich udach aż się gotował. Na górze kilku nieustraszonych rowerowych alpinistów postanowiło zaatakować wieżę widokową, mimo wiatru wywijającego powieki na lewą stronę. Reszta skryła się na ganku schroniska, gdzie wiało trochę mniej i tylko trzepotało uszami. Tym razem przedłużony postój sponsorował urwany łańcuch Partyzanta, który skuwał go “na partyzanta”:)
Ostatni odcinek to zdecydowanie creme de la creme tego zlotu- najpierw trawers ścieżką wśród skał, potem lekko pod górę i start dzikiego zjazdu zawierającego w sobie wszystko co Enduraki lubią najbardziej. Zaczyna się szybkim odcinkiem ścieżką z kamieniami w stylu masywu Śnieżnika, następnie odbijamy w lewo w sekcję RTV/AGD z dużą ilością uskoków, ale do zrobienia na płynno przy dobrej pracy ciałem. Końcówka mocno techniczna w typie rockgardena z Hochwaldu, ale absolutnie do przejechania “na patencie”. Dalej łuk w lewo i wpadamy na epicki singiel, który śni mi się do dziś. Kręta ścieżka biegnie kotlinką, podłożem jest lekko wilgotna ściółka, na której wybornie wchodzi się w zakręty lekko uślizgując opony. Można lecieć pełnym piecem nie obawiając się wywrotki, bo lądowanie jest miękkie. Od adrenaliny i endorfin aż szumi w głowie:) Wisienką na torcie był ostatni zjazd- ostra stromizna z korzeniami, uzbrojona w zakręt o 90 st. w połowie długości kończąca się na asfaltowej drodze. Jedyną słuszną techniką było wywiesić tyłek za siodło i nie hamować za dużo. Swoją drogą ciekawym widokiem musiało być stopniowo powiększające się zbiorowisko rowerzystów, sterujących ruchem na drodze i okrzykujących zbocze góry hasłami “Dupa za siodło!”, “Puść te hamulce!”, “Tylko nie hamuj przodem!”, “Nie sr..j ogniem!”:)
Powrót na camping był zapowiedzią ciekawych zjawisk pogodowych. Do szalejącego od rana wiatru dołączył siekący w twarz grad, który towarzyszył nam aż do campingu. Chwilę później zaczęła się krótka burza, a po niej zaczął padać śnieg. Wobec tak niesprzyjających warunków atmosferycznych z planowanego grilla nic nie wyszło, a walne zgromadzenie uczestników zlotu zarządziło wyprawę na zachwalany przez miejscowych kebab. Nasze “restauracje” serwujące “kebab” mogą się schować, z ich malutką porcją mięsa i zapychaczem w postaci marnej jakości frytek i surówką. Każdy dostał po solidnym talerzu, na którym ponad połowę góry jedzenia stanowiło mięsiwo, resztę smaczna surówka- to ja rozumiem! Tradycyjnie zamówiliśmy również po złocistym, co by gardło umoczyć, ale jego smak nie był jakiś wybitny- powiedziałbym nawet, że sikacz raczej… Po tak zacnym “biforze”, udaliśmy się na “after” w chatce numer 6.
Poranek nie należał do przyjemnych- połączenie naszych wyziewów i grzejników, wymontowanych chyba z jakiegoś czołgu, chodzących pełną mocą spowodowały znaczne zagęszczenie atmosfery- bez problemu można by zawiesić w powietrzu podstawowy zestaw narzędzi ogrodowych:) Mimo tego mało motywującego zestawu, około 12.00 ruszyliśmy spijać śmietankę wczorajszej trasy- ostry podjazd na Topfer i pełnym piecem na dół. Ten odcinek śmiało można nazwać epickim, a jego singletrackowa część zasługuje na wyróżnienie w “Przewodniku Enduro po wschodnich Landach”. Kiedy po zjeździe, cała ekipa zebrała się do powrotu na camping, zza horyzontu wyłonił się, sycząc i gwiżdżąc, najprawdziwszy parowóz- oczywiście nie odpuściliśmy sobie wyścigu ze stalowym kolosem:)
Po powrocie ostatnia kąpiel, tym razem na bogato, nie żałując eurocentów pozostałych na chipach campingowych i niestety powrót do domu- jak na złość przy pięknej słonecznej pogodzie…
Zlot w Zittauer-Gebirge jest ewidentnie odkryciem sezonu, zwłaszcza dla ekipy z południowego zachodu Polski. Kawałeczek od granicy mamy skondensowane na stosunkowo niewielkim areale wszystko co lubią Enduraki- płynne single, kamieniste techniczne ścianki i szerokie szybkie “fire roads”. Najlepsze jest to, że 50km dalej leży Świeradów-Zdrój, a to pozwala nam zaplanować soczysty enduro-weekend. Jednego dnia katujemy góry wokół Zittau, na noc zatrzymujemy się w Świeradowie, a drugiego dnia dobijamy się na Singletrackach pod Smrekiem.
Chyba już wiem, gdzie pojadę na długi weekend majowy… :)