To, co tu przeczytacie, to ciąg dalszy epickiej opowieści Malaucha. Po kilkudniowej tułaczce dotarł wreszcie do Brennej (zawody 8H) a potem do Ustronia. Tam, tydzień po zlocie, nasze drogi spotkały się ponownie. Do kompletu był jeszcze Gierek, którego kojarzyłem z licznych maratonów, MTB Trophy, czy z 8H w Sopocie. Wieczorem zaproponowałem chłopakom, żeby za cel jutrzejszej wycieczki obrać kapitalny zjazd z Małego Jaworowego w Czechach. Rok temu prowadziła tamtędy trasa MTB Trophy i byłem nim zachwycony – obiecałem sobie, że jeszcze tam wrócę. Roztoczyłem więc wizję kilkudziesięciu zawrotek o 180 stopni na wąskim i stromym singlu. Skusili się. Super!
Atak serpentyn
Rano niespiesznie opuściliśmy naszą bazę i jadąc przez Jawornik zdobyliśmy Przełęcz Beskidek. Tam chwila odpoczynku po krótkim, ale konkretnym podjeździe. Moje i Malaucha obawy wzbudziło niskie ciśnienie w Gierkowych oponach, no ale polecieliśmy dalej – zielonym szlakiem do Nydka. Obawy okazały się słuszne – po wymianie dętki kontynuowaliśmy zjazd. Asfalt do Bystric pozwolił nam nadrobić trochę czasu, wszak dzień już nie był tak długi, a plany mieliśmy ambitne. Przez Bystrice przelecieliśmy jak strzała, potem jeszcze trochę asfaltu i koło leśniczówki odbiliśmy w prawo na żółty szlak, który kończył się na szczycie Małego Jaworowego. Objechaliśmy dookoła Skałkę, strawersowaliśmy Wielką Kikułę i Ostrego. Okazało się, że zjazd z Ostrego to też wąski, stromy singiel najeżony serpentynami – coś fantastycznego! Na dnie dolinki znów pojawił się asfalt i taką miłą drogą wdrapaliśmy się na szczyt Małego Jaworowego. Na górze mały rytuał – siodła w dół, ochraniacze na nogi i … jazda. Pierwsze kilkaset metrów to prosto w dół po nartostradzie, potem trzymamy się prawej i dajemy przez środek „małpiego gaju” między drabinkami i zwisającymi linami, cały czas pilnując zielonego szlaku. Jest! Pierwszy zakręt. Chwilę potem kolejny, ciaśniejszy. Wtedy następuje eksplozja serpentyn. Jedna za drugą w niewielkiej odległości. Można je ścinać, ale my z premedytacją jedziemy do końca, tam gdzie zawrotka jest najciaśniejsza. I już można puścić klamki, by za chwilkę złapać za nie z całą mocą i ładnie złożyć się w kolejną zawijkę. Prędkość raczej nieduża, ale jest stromo i kamieniście. Kto to zjedzie bez podpórki, może powiedzieć: dobry jestem :) Na pewno jeszcze tam wrócę. Zjazd kończymy w Oldrihowicach. W Trincu, w reprezentacyjnej części miasta znaleźliśmy rewelacyjną pizzerię. Równie smaczne były sałatki i zimny Staropramen. Po sytym posiłku wskoczyliśmy na czerwony szlak. Słońce chyliło się ku zachodowi i pojawiły się obawy, czy zdążymy zdobyć Czantorię za widna. Na szczycie stanęliśmy o 19.36 i powiem szczerze, było już dość ciemno. W lesie nic nie było widać. Musieliśmy zjechać nartostradą, powolutku, z tyłkiem nisko wiszącym nad tylnym kołem. Malauch zajechał do końca przednie klocki, a Gierek na sam koniec tradycyjnie złapał snejka. Ale nie poddał się. Niczym Rambo wyciągnął antysnejkową broń masowego rażenia – 300 gramową downhillową dętkę. Jednak najgrubszą nawet dętkę można przyszczypnąć łyżką do opon. Pozwolę sobie na żart, że jakbym wtedy wiedział o nowej płycie Marii Peszek, to nadałbym Gierkowi zaszczytny tytuł „Maria Awaria” :) Trasa nam wyszła gruba, z tego co pamiętam liczyła sobie 67 km i około 2200 m przewyższenia. Na dłuższe dni w sam raz. Na mapce zaznaczyłem trasę i te super zjazdy (oznaczone kropkami). Spróbujcie koniecznie!
Klasyk
Następnego dnia naszym celem było Skrzyczne. Początek miał być taki, że przez Dobkę, czarny i niebieski szlak wbijemy się na Trzy Kopce Wiślańskie. Oczywiście na początku czarnego szlaku się pogubiliśmy, jednak miła pani w napotkanym gospodarstwie pozwoliła nam przejść przez swój sad. Pnąc się do góry przez las, doszliśmy do niebieskiego szlaku. Potem już poszło gładko i sinusoidalną (góra-dół) trasą przez Smrekowiec dotarliśmy na Przełęcz Salmopolską. Gierek pojechał w dół asfaltem spotkać się w Szczyrku z kolegą Jazzem, a my śmignęliśmy klasyk – przez Malinowską Skałę na Skrzyczne. Tam poczekaliśmy, aż Gierek z Jazzem „wyciągną” się na szczyt. We czwórkę już zjechaliśmy także klasyczną trasą – szlakiem zielonym, a potem czerwonym do Buczkowic. Po obiedzie wbiliśmy się na Przełęcz Karkoszczonkę, by, tak, tak, znów klasyczną trasą (czerwony szlak) wrócić na Przełęcz Salmopolską. Na licznikach 46 km, a wieczór nieuchronnie się zbliżał. Chcąc uniknąć jazdy górami po ciemku, zasuwamy do chaty asfaltem przez Wisłę. W bazie jesteśmy po zmroku. Na licznikach znów prawie 70 km.
Małe jest piękne
Trzeciego dnia oddaliśmy się we władanie miejscowych chłopaków, Tomka i Jazza. Zapakowaliśmy rowery do fury i pojechaliśmy do Bielska-Białej, gdzie pokazali nam to, co najlepsze w Beskidzie Małym, m.in. zjazdy z Gaików: szlakiem niebieskim (znów wąskie i strome serpentyny) oraz czerwonym do Straconki. No i parę podjazdów, np. na Hrobaczą Łąkę. Wieczorem w Ustroniu odwiedziła nas Horizonowa ekipa z kulejącym Harrym na czele :) Po ciężkiej jeździe pizza i piwko smakują podwójnie.
Życiówka
Następnego dnia chłopaki rozjechali się do domów, a ja udałem się do Krynicy. Byli już tam Valdar i Przemek. Praktycznie prosto z samochodu przesiadłem się do kolejki gondolowej i na szczycie Jaworzyny Krynickiej dołączyłem do chłopaków. Przejechaliśmy się fragmentem trasy jutrzejszego maratonu – czerwonym szlakiem na Runek i niebieskim do Krynicy. O maratonie napiszę tyle, że było cholernie zimno – na Jaworzynie +3 stopnie – ale fajnie. Życiówkę pojechałem :)
FOTO: Speedy Bandito, Malauch
Trackback URL: https://blog.emtb.pl/ustron/trackback/