W środowisku DH trasa na Czarnej Górze słynie z Hardcoru,
Jeszcze nie zdążyłem wrócić do domu po świąteczno-noworocznych nartach kiedy zadzwonił tel., 23 stycznia są zawody w SNOW BIKE SLALOM na Czarnej Górze.
Zastanawiać się nad tym, czy jadę, czy nie, nie musiałem. To oczywiste, że po miesiącu jeżdżenia na dwóch deskach a nie kołach czas wyprowadzić na porządny spacer sfrustrowany bezczynnością rower.
To były pierwsze zawody tego typu w Polsce, zupełnie nowa i nieznana formuła, start w nich to jak jazda w nieznane… Przyszło nam ścigać się po najbardziej wymagającej nartostradzie „A”. Stroma? Nie! Niemalże pionowa w swoim początkowym odcinku, na dodatek nie jest ona „uprawiana ratrakiem”. Jazda dla zwykłego śmiertelnika po czymś takim mogłaby wydawać się szaleństwem, dla większości z nas jest jednak świetnym nowym doświadczeniem i dobrą zabawą… Dojazd do linii startu bez zaliczenia gleby jest praktycznie niemożliwy. Na samym początku jazd treningowych jest jeszcze bardzo przyjemnie, śnieg trzyma, nie ma kolein, ale im bliżej do prawdziwej walki z czasem trasa staję się coraz bardziej wymagająca.
W czasie jazd treningowych zjechałem sześć razy zaliczyłem ok 60 spotkań z Matką Ziemią. Dojazdówka do startu jest szybka… żółtodziób na nartach nie ma najmniejszych szans aby tak szybko tracić wysokość :) Każdy „normalny” człowiek ogarnięty białym szaleństwem może tylko nam pozazdrościć poziomu hormonów szczęścia i strachu:)
Zaczęło się. Na linii startu staje zawodnik z numerem „jeden” Odliczanie trwa… 3, 2, 1 ogień. Biała łuna spod tylnego koła wzbija się w powietrze, przeraźliwy jęk mokrych tudzież zamrożonych hamulców można porównać tylko z tym jaki słyszymy w ostro wyczesanych mangach… Za 10 minut moja kolej, buty, kurtka rękawiczki już przed startem były mokre, mróz przetransformował je w lity lód :D Czujecie to przenikające zimno…?
Nadchodzi moja kolej, szybkie przemyślenie – na nic nie liczę… nawet nie zżera mnie stres, przyjechałem „spalić sesyjną irytację” i dobrze się bawić. Walka o czas i miejsce – to nie moja dyscyplina, nawet o tym nie myślę… jestem przecież „Turystą” a nie zjazdowcem…
START, pierwsza długa prosta po trawersie. Zaczyna mnie ściągać z trasy, pierwsze kilka prób nadrzucenia tylnego koła zakończyło się klęską – hamulce pokryte lodem… przede mną jeszcze 11 bramek i ok 600 metrów trasy. Dokręcam ile sił w nogach. Dohamowanie przed bramką, opony nie łapią, ratuję się nogą i jak się domyślacie gleby nie było… Na następnych bramkach już tak wesoło nie było.
W połowie trasy słyszę głośne “Jędruś Jędruś Nap******aj!” znaczy się ogień ogień. Kumple z Poznania przyjechali mi pokibicować, ale radość – Daro, Jacek THX. Rozkojarzyłem się i łapie glebę za glebą łącznie z 3… przekreśliło to dobry wynik bo jedna gleba mniej i byłby finał…
Na mecie czekają już dodające skrzydeł dziewczyny z Red Bulla. Tryskająca krew z rozerwanych policzków od zbyt szerokiego uśmiechu zalewa pole poniżej mety… Endorfiny napływają z każdą nowo ujrzaną efektowną glebą…
Finał dla zuchwałych
Wynik: mogło być lepiej, nie jestem żadnym pro zawodnikiem więc te kilka sekund które dzieliło mnie od strefy finałowej jest jak najbardziej satysfakcjonujące :)
Skoro nie jest mi dane ścigać się dalej… muszę wykorzystać to, że mogę korzystać za free z wyciągów… Mróz coraz bardziej ostry tępi niezahartowanych w zimowych bojach narciarzy. Nikt już się nie piekli o to, że wchodzimy na kanapę bez kolejki. Panowie z obsługi też spuścili z tonu…
Gratuluje wszystkim finalistom, gratuluje wszystkim którzy stawili się na linii startu :) To wy zapisujecie się w kolejnych kartach Polskiego MTB.