Trzy miesiące wakacji, z przerwami na naukę, to stanowczo za krótko, aby zaspokoić swój chorobliwy apetyt na jazdę i zapełnić pamięć widokami. Dlatego też 29 września postanowiliśmy, że jedziemy w Alpy- nie wiemy gdzie, zadecydujemy w drodze, mamy dzień na przygotowanie się i zgromadzenie funduszy…
Zaledwie dwa dni później znajdowaliśmy się w Alpach. Które witają nas zimnym i wilgotnym powietrzem, jest ósma rano, po całej nocy w aucie nikt z nas nie jest wyspany… Nie tryskamy entuzjazmem, szukamy dobrego parkingu na którym moglibyśmy się wypakować, złożyć rowery i odpocząć.
Znajdujemy się w Altaussee na wysokości około 750 m.n.p.m. przed naszymi oczyma wyłania się wysoka góra… To Loser, nie zaskoczę Was tym, że postanowiliśmy na niego jechać… Podjazd poza tym, że asfaltowy to nudny, do tego stopnia, że w czasie jednego z postojów zasypiam na stojąco i spotykam się z matką Ziemią bardzo gwałtownie- śmiechu co niemiara, siniak potężny!
Dojeżdżamy do schroniska Loser Bergrestaurant które znajduje się na wysokości 1600 metrów. Dopiero tutaj znajduje się to po co przyjechaliśmy- splątane niczym pajęczyna, górskie wąskie ścieżki, ciągnące się kilometrami… Budzi się w nas energia,w te pędy ruszamy je eksplorować, mamy tylko sześć godzin jazdy przed sobą, potem będzie tylko bezkresna ciemność… Jednak w takiej scenerii nie można się spieszyć, fotografujemy praktycznie wszystko co się da.
W międzyczasie mam swój drugi upadek- atakuje mnie zdekoncentrowanie i brak snu, tym razem poważny- nie wypinam się z roweru i spadam kilka metrów ze skarpy- na szczęście poza odrapaniami i naderwanym paznokciem nic się nie dzieje! To wydarzenie stawia mnie na nogi niczym zapach soli amonowej . Teren coraz mniej przypomina „rowerowy”, zaczynają się trudne zjazdy i ścianki, jak na razie wszystko zjeżdżamy bez problemów. Dopiero na tym ostatnim reszta chłopaków skapitulowała, a ja walczyłem, pierwszy przejazd udany, drugi do zdjęcia, już nie, koło wpada w szczelinę i zostaje wykatapultowany z roweru, uderzam całym ciężarem ciała w kamień, pierwsze słowa po złapaniu oddechu to „złamałem żebra”… Ból spory, w głowie myśl- miałeś uważać i co w pierwszy dzień koniec jazdy kurcze nie dobrze, po chwili jednak okazuje się , że mogę trzymać kierownice i ruszać ręką… nawet jeśli są połamane moje kosteczki to nie przeszkadza mi to mimo dość silnego bólu, ale to już mały problem :)
Na mapie szukamy szlaku, chcemy przejechać na drugą stronę doliny. Szlak jest na legendzie oznaczony jako turystyczny:) coś dla nas, szybko jednak turystyczny zmienia się w alpinistyczny…
Na naszej trzy godzinnej drodze po Kral-Stöger-Steig nie zabrakło łańcuchów, była nawet jedna drabina, poruszanie się z rowerami po czymś takim to istna katorga, niektóre zejścia pokonywaliśmy na 6 razy tzn.jeden podawał drugiemu rower itd… aż za 6 podaniem, można było rower z powrotem prowadzić. Piechurzy którzy nas mijali mieli w stosunku do nas 2 prędkość kosmiczną. Zawsze w takiej chwili mówię sobie ostatni raz…. już nigdy więcej itd…Każdy z nas czeka już tylko na chwilę kiedy będzie mógł jechać, zmęczenie coraz bardziej patrzy nam w oczy, widzimy ścieżkę z oddali wygląda na przejezdną:) Konfrontacja z mapą jasno daje nam do zrozumienia, że to nasza ścieżka prowadząca do auta…
Cel osiągnięty jesteśmy na przełęczy Hochklapfsattel (około 1500 m.n.p.m.), jest i ścieżka, nie myliliśmy się w ocenie z daleka, jest w pełni przejezdna. Jak się okazuje później, ten singletrack to gwóźdź dzisiejszego programu. To jest w 100% a nawet w 200% to po co tu przyjechaliśmy. Duże progi, naturalne bandy, korzenie wielkości drzew, ciasne zakręty rock gardeny, skalne ścianki, do tego spore nachylenie i długość zjazdu czynią z nami coś niesamowitego- znów zapominamy o zmęczeniu. Nasze rowery zaczynają pachnieć zjazdem( mam namyśli aromatyczny zapach palonych klocków hamulcowych) Ten zjazd naprawdę się ciągnie i ciągnie… moja lewa ręka( na nią upadłem dzisiaj dwa z trzech razy, zaczyna mnie boleć… pot ze mnie spływa, w ustach sucho, a w nogach mimo skoku zawieszenia ponad 200mm płonie pożar…
Dojeżdżamy do końca tej idylli. Przed nami szuter w dół.. jak ja nie lubię w tak bezsensowny tracić wysokości…. Czekamy z Michałem jeszcze na braci-Adasia i Jasia…. w międzyczasie kozice górskie urozmaicają nam postój, niestety nie upolowaliśmy ich naszym aparatem…
Tutaj przypadkowo się rozdzielamy, ja jadę innym , szlakiem, chłopcy innym. Robi się coraz ciemniej, to nie jest dobry pomysł,aby urządzić sobie błądzenie po Alpach, będąc bez mapy i ciepłego ubrania a ja jestem tylko w krótkim rękawku. Na szczęście moja słaba orientacja w terenie nie zawodzi mnie. Niczym gps wskazuje mi drogę bez omyłkowo do auta….
Tam trwa wielka uczta i przepakowywanie, trzeba stąd uciekać bo tu nie wolno biwakować. Jedziemy po wodę do lasu i tam zalegamy już do rana. Bracia śpią w namiocie, ja z Michałem w aucie.
Dzień drugi, przywitał nas deszczem, po porannym ogarnięciu się zjeżdżamy do miasta, w poszukiwaniu sklepu rowerowego- nie będzie z tym problemu w końcu to rejon typowo nastawiany na ludzi uprawiających wszelkie odmiany kolarstwa:). Jesteśmy w Bad Goisern słynącego z najtrudniejszego maratonu w Europie-Salzkammergut Trophy,. To ponad 200 km drogi i 7000m przewyższenia- trasa wiedzie wokół masywu lodowca Dachstein.
Sklep rowerowy jest, prosimy o mapę i mówimy, że szukamy tras Freeride, oraz Enduro.
Lokalny rider, wie najlepiej gdzie nas skierować, mówi nam o ścieżkach których nie ma na mapach i pokazuje, gdzie mniej więcej trzeba zjechać z drogi, aby nimi się poruszać:)
Jak się okazuje idealnie nam doradził.
Tego dnia przesiedzieliśmy w aucie do piętnastej na parkingu. Lało cały czas… Nie zmarnowaliśmy tych chwil, przynajmniej najedliśmy się, totalnie wyluzowaliśmy i posłuchaliśmy dobrej muzyki z ubiegłej epoki :)
Oferta edukacyjna tego dnia nie była zbyt obszerna, aczkolwiek treściwa:) 11 kilometrów podjazdu z położonych na wysokości 450 m.n.p.m. przedmieści Bad Ischl szutrową drogą do schroniska Hoisnradalm (około 1000m.n.p.m.), po to tylko aby z towarzystwem trwałego okaleczenia ciała w oczach zjechać na dól. Jest tak mokro , że w swoich kołach spuszczam powietrze do 0,7 bara… Długie wapienne ścianki pokryte wodą i liśćmi czasem przewyższają moją psychikę, zwłaszcza jak słyszę- nie zjedziesz, zabijesz się…nie nie niee. Ja mam 9 żyć jestem jak kot- jadę i zawsze spiewam sobie my immortal w czasie zjazdu:)!!!! Po raz kolejny okazuje się że strach ma wielki oczy….Jadę, ogeińńńńń nie myślę o ręce więc nie boli, nie mam na to czasu. Po chwili kolejny raz przekonuje się, że tu trzeba uważać na to co jest za zakrętem. Leśna ścieżyna była wąska, robiła się coraz bardziej stroma, a kamieni przybywało, mijała z lewej strony blok skalny, ścieżkę otwierały skalne wrota, za nimi ostro w dół, tuż przed zaczęciem się najbardziej ciasnej części zakrętu (w prawo) ścieżka kończyła się urwiskiem (z lewej). Dobrze,że człowiek nie widzi swojej miny w takim momencie… Prawdopodobnie była to mina ofiary która wie, że spotkała swojego oprawcę…
Na całe szczęście opony nie puściły, a ja zachowałem zimną krew, zjechałem, cały… wyszedłem naprzeciw chłopakom i uprzedzałem, że tam trzeba uważać.
Później było jeszcze sporo takich prezentów ze strony ścieżki, przejechaliśmy je w większości, jechaliśmy wolniej, bo szarówka znowu nas zastała w lesie… nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo demotywuje, na szybkim błotnistym zakręcie drut kolczasty do bydła… każdy z nas miał swój obraz z nieskończenie wielkim ubytkiem skóry…
Znowu Asfalt, tym razem przyjemny, jedziemy po starym korycie rzeki, poniżej ogromy przełom potoku, półki skalne i elektrownia wodna, nie wspominając już o bardzo wysokich wodospadach…
Tego dnia śpimy na parkingu na którym byliśmy od rana… Jesteśmy przy głównej drodze i okupujemy zamkniętą smażalnię ryb :)
Rano przyjeżdża właściciel i otwiera swoją rybną jadłodajnie, szybko pakujemy się i przenosimy swoje manele na 2 stronę drogi:) nie ma tam co prawda ławek i dachu, ale są baloty z sianem i krystalicznie czysta górska rzeka :)
Dnia 3 chcemy pojeździć po długich i szerokich szlakach znajdujących się na graniach.
Mapa nie pokazuje jednak drogi do miejsca w którym chcielibyśmy się znaleźć. Reszta ekipy jest zdeterminowana przez moment i chcą iść na „azymut”, protestuje stanowczo, mam najcięższy rower i najsztywniejsze buty, które dnia pierwszego straciły prawie całą podeszwę…
Udaje mi się odwieść jednak od tego nikczemnego i co jak co głupiego planu… Jedziemy jak najwyżej szutrówką… Jak na dla mnie jest stroma okrutnie… nie dopompowałem opon po wczorajszej jeździe i mam „flaki” a nie opony:)
Słońce piecze niemiłosiernie, plecaki załadowane wodą i jadłem, ciuchów też ciałkiem sporo. Pot zalewa mi oczy, kiedy oddycham aspiruje go do nosa- ała….
Kończy się i szuter… przed nami ściana porośnięta ostami, ściana całkowicie wykarczowana… Idąc nią można było śpiewać sobie „ała ała ałłłłłaaaaaaaa” dalej trochę lepiej… Podejście ciągnie się i ciągnie. Mijamy sekwencje skalne i komentujemy ich nieprzejezdność w dół. Po kilku godzinach jesteśmy przy schronisku Katrinalm. Postanawiamy wejść na szczyt Feuerkogel (ponad 1400 m.n.p.m) i zobaczyć panoramę dookoła. W oddali widać Dachstein- tutejszy lodowiec. Dnia następnego, będziemy jeździć u jego stóp…
Nieopodal schroniska znajduje się górna stacja kolejki , rodziny z dziećmi przyjeżdżają tu pooglądać widoki, zjeść obiad. Zasłużeni Seniorzy czytają na wyeksponowanych do słońca ławkach książki i radują się ciszą i czystym powietrzem. Sami staramy się złapać każdy możliwy promyk słońca, dobrze wiemy że jak wrócimy do kraju będzie szaruga i zimno.
Po dłuższym odpoczynku próbujemy jednak wbić się na grań- nic z tego Hard Core… zatrzymuje nas.
Wracamy… Znowu mamy to co kochamy najbardziej… Zjazd… Do auta będziemy od połowy wracali zupełnie inną drogą, cały czas górskim singlem. Trasa nie od parady- ścieram na niej doszczętnie klocki hamulcowe, wracam trąc metal o metal… Na tym zjeździe kręcimy krótki filmik, każdy z nas bawi się przednio – to jest właśnie to co każdemu pasuje:)
Robimy najlepszą sesje foto… i znowu mamy sucho w ustach, a pot z nas spływa.
Tak długich ścieżek w naszym kraju brakuje… W Aplach piękne jest też to, że są duże i gdzie się nie pojedzie nie ma takiego natłoku turystów jak u nas- trzeba uważać wyłącznie na siebie.
Trasa cały czas nas zaskakuje, musimy się zatrzymać, Janek ma czarne tarcze- spalone:) każdy rower pachnie bardzo intensywnie…a my musimy udać się chyba do chirurga plastycznego,aby zszył nam te usta ,bo się rozerwały od zbyt szerokich uśmiechów:)
Zaciski hamulców gorące na tyle że czuć jak grzeją nasze łydy, nie daj Boże dotknąć ich teraz… poparzenie 2 stopnia to minimum…
I ten zjzad ma swój koniec, jesteśmy z powrotem w mieście- szybkie przepakowanie, mycie, posilenie i jedziemy pod Dachstein.
W trakcie jazdy z ust kierowcy naszego wesołego bolidu padają słowa”patrzcie się na drogę, bo ja patrzę na góry” mówi Michał, tak też było…
Każdy z przyklejoną twarzą do szyby, szukał jak najlepszej widoczności. Do tego dzień przed pełnią i bezchmurne niebo!!! Wierzyć się na mnie chce, że szkoła się już zaczęła…
Noc spędzamy na parkingu w Gosau Hintertal tuż pod jeziorem polodowcowym Vorderer Gosausee :) Nocne wycieczki i zdjęcia, zapadną nam w pamięć, na tym parkingu spędzamy dwie noce.
Rano ruszamy, do jeziora które znajduje się bliżej Lodowca- rano znaczy się ok 12. Musimy jechać dookoła, bo najbliższą drogą nie wolno poruszać się rowerem. Większość dnia jeździmy szerokimi szutrówkami, za to widoki są powalające.
Mapy nie są zbyt dokładne, błądzimy i sporo nadrabiamy, w końcu ok 16 odnajdujemy nasz szlak 613 z Jhtt. Landneram (1153 m.n.p.m.) który prowadzi na przełęcz pod szczytem Beerwurzkogel (2006 m.n.p.m.), zjazd z tej przełęczy miał być punktem przewodnim dzisiejszej wycieczki. Przed nami kolejne wielkie noszenie roweru… Znowu szlak turystyczny okazuje się prawie alpinistycznym, tuż przed przełęczą w kominach jest na tyle wąsko, że musimy rozbierać rowery i osobno wnosić koła oraz ramy…. Najszybciej z nas poruszał się Janek który miał najmniejszy i najlżejszy rower… ja poruszam się ze swoim smokiem jak mucha w smole. Nadchodzący mrok za nic nie motywuje mnie do działania … Michał jest za tym, aby przeczekać do rana na półce…skalnej, mam na sobie krótki rękawek i ze sobą tylko folię NRC, i nie powiem, aby ten pomysł mi się uśmiechał. W krytycznym miejscu czeka na nas Adaś z pomocą. Mówi jak mamy przejść to coś… komin skalny, na szczęście nie jest przewieszony. Dawno nie używałem rąk w takim wymiarze, ostatni raz zdarzyło mi się to na skałach w czasie wspinaczki. Na szczęście dowiadujemy się od Jana który wrócił, że to już koniec takich „podejść” i że dalej jest light do przełęczy tylko 10- 15 min drogi…. Morale rosną. Nie widać już ani jednego promienia słońca… Niebo tonie w różu, pierwsze gwiazdy oznajmiają rychłe nadejście mroku… Zza skał wyłania się on- wielki i świecący księżyc. Nadaje tej chwili niepowtarzalnego wyrazu…
Mimo że w górach spędziliśmy wiele lat, mieszkając w nich nigdy nie przeżyliśmy takiej chwili…
Mamy ze sobą tylko jedną lampkę i telefon z diodą… musimy wytracić sporo wysokości 800 metrów do najbliższej szutrówki – jesteśmy zszokowani, bo z tej strony da się jechać!! I zjeżdżamy w nocy z ponad 1900 metrów w dół… ekstaza niezapomniane przeżycie, Teraz widzimy jak wielkie są to góry, jak niesamowicie wspaniała jest natura która je stworzyła, czuje niesamowitą radość z tego, że mogę przebywać w ich otoczeniu w takiej scenerii :) Zjazd nam trochę jednak zajmuje, około 23 docieramy jeziora Hinterer Gosausee (1164m.n.p.m.), gdzie kończy się niezapomniany singiel i zaczyna gładka jak stół droga szutrowa. Wielkie „wow” nie ma końca… Zdjęcia nocne wyglądają jak te z dnia…. Tak naprawdę to przy tym jeziorze kończy się nasza przygoda :) Znowu chcemy, aby ta chwila nie miała końca, czuje się jak w jakiejś wspaniałej zamkniętej przestrzeni, z której nie chce opuszczać!
Ojczyzna wita nas obowiązkami i brzydką pogodą. Podziękowania dla naszych Pań z Dziekanatu, za wyrozumiałość :)
Jesteśmy bardzo niepoukładanymi studentami :)
Jędrek Cegielski.
Skład wyprawy: Jędrek Cegielski, Michał Jurewicz, Adam Tkocz, Jan Tkocz
Foto: Jan Tkocz, Michał Jurewicz, Adam Tkocz, Jędrek Cegielski.
Trackback URL: https://blog.emtb.pl/alpy/trackback/