Tysiące zdjęć, setki godzin spędzonych przy filmikach z pinkbike.com, dziesiątki przeczytanych artykułów, utrwaliły w naszej wyobraźni widok pustyni usianej po horyzont gigantycznymi formacjami z marsjańsko czerwonej skały, a pomiędzy nimi jedynych w swoim rodzaju tras. Widok, jedyny w swoim rodzaju, który staje nam przed oczami wyobraźni zawsze gdy słyszymy nazwy Utah, Moab, Slickrock, Baby Steps, Klondike Bluffs.
Jednak gdy koszty i formalności związane z podróżą za ocean są dla nasz barierą nie do pokonania, jeszcze nie wszystko stracone. Część tej scenerii, oczywiście w wersji mini, możemy doświadczyć całkiem nie daleko. Wystarczy bowiem udać się w najbardziej wysunięty na zachód kraniec Sudetów, aż za zachodnią granicę, w Zittauer Gebirge.
Byłem tam pierwszy raz kilka lat temu, wtedy zapamiętał to miejsce jako „małe Moab”. Oczywiście pustyni i kilkuset kilometrowych pustkowi tutaj nie uświadczymy, ale czerwone skały w postaci grzybów i płyt na trasach już jak najbardziej. Wtedy efekt potęgował jeszcze fakt, że byłem lutym a temperatura wynosiła +15C!
Gdy w ostatnią sobotę rano, razem z Agnieszką, przyjechałem do Oybin – nasz przewodnik, czyli Michał (na forum nick XC-DH) już na nas czekał. Niestety tym razem typowo listopadowa aura powodowała,że nazwa slickrock była bardziej odpowiednia tutaj niż w przypadku swojego zamorskiego oryginału.
Najpierw jedziemy na wchód od Oybin na Brandhöhe. Podjazd idzie leśnym szlakiem praktycznie od samego centrum miejscowości. Na samym początku jeszcze robimy przerwę na foto sesję przy charakterystycznych skalnych grzybach, które robiły nawet ostatnio karierę w Bike Magazine. Miejscówka ma ogromny potencjał na fajne ujęcia, ale niestety w obecnych szaroburych warunkach jakoś nie udaje się nam nic zdziałać, więc po paru chwilach jedziemy dalej do góry.
Jedziemy cały czas żółtym szlakiem, który pomimo, że stara się kluczyć pomiędzy skałkami to i tak miejscami jest mega stromy. Do tego wilgoć powietrza wynosi chyba 120%, to nie jest mgła ani nawet mżawka – woda po prostu się kondensuje na wszystkim dookoła. Mokre kamienie, przykryte są gąbką ze zmokłych liści i ściółki. Pomimo, że od czasu do czasu trzeba rower pchać do góry, to odcinki które uda się wjechać dają sporo frajdy.
Podjazd kończy się bardzo szybko i wyjeżdżamy na krawędź. Tak, tak, tym razem nie jest to grań a krawędź pradawnego krateru wulkanu, o czym oczywiście się dowiadujemy z opowieści Michała. Mijamy parę punktów widokowych oferujących zapierający dech w piersiach widok na wszystkie odcienie szarości. Spotykamy również grupę bikerów jadących w drugą stronę!
Po kilkuset metrach „krawędziówka” zmienia się w szybki zjazd pomarańczowa ścieżką z modrzewiowego igliwia. Zakręt za zakrętem, niektóre przy tych prędkością robią się ciasne. Po chwili pojawiają się pierwsze kamienne sekcje. Potem znów zakręty, znów sekcje tak do samego końca zjazdu, który się kończy na asfaltowej drodze. Zjazd nie był specjalnie długi, ale miał flow o jaki naprawdę trudno na naturalnych trasach, czysta poezja MTB! Co ciekawe, nawet pomimo wszechobecnej mokrości, ściółka i kamienie całkiem spoko trzymają, tylko mokre korzenie są śliskimi pułapkami.
Po krótki, ale treściwym asfaltowym podjeździe wjeżdżamy na Töpfer. Szczyt z knajpą i punktami obserwacyjnymi z których oprócz pełnej skali szarości widać również „prawie widoki”. Chwila odsapnięcia i zaczynamy kolejny enduro przekładaniec – kręte single, szybkie korzenie, kamienne sekcje, agrafki, od czasu do czasu z dodatkiem płyt skalnych, stromych ścianek i łat piachu – to wszystko na sam dół prosto do auta. Czyste EUFORIUM ;) Po drodze zatrzymujemy się kilka razy, aby spróbować zrobić jakieś zdjęcia. Szczególnie sympatyczna była jedna sekcja, którą można było przyhardcorzyć pełnym ogniem przez środek lub objechać bardzo ciasnym i skalistym „chicken line’em”. Po chwili zastanowienia wybrałem opcję drugą, którą i tak dopiero za drugim razem przejechałem czysto. Potem focenie przy głazach, z których można było wyskakiwać. Ciekawa była też ostatnia ścianka, stroma jak diabli , nawierzchnia ściółkowa a przyczepność absolutna. W skrócie pełno wrażeń, a to nie koniec.
Co prawda jesteśmy dokładnie w miejscu skąd startowaliśmy, ale to dopiero połowa wycieczki. Teraz jest w planie druga strona doliny. Siodła do góry, wszystkie wajchy w zawieszeniu na turbo-mode i łagodnie leśną drogą pniemy się do góry na Pferdeberg. Po chwili pokazują się nam wysoko na skałach ruiny zamku i klasztoru. W tym mglistym klimacie wyglądają jak nie z tego świata. Z trochę wyższe punktu wyglądały zupełnie jak kadr z Władcy Pierścieni. Do teraz się zastanawiam dlaczego nie wyciągnąłem wtedy cyfraka i nie zrobiłem zdjęcia – to musiało być chyba podczas zjazdu.
Dla odmiany po tej stronie doliny wszystko wróciło do normy i jest zupełnie sucho! W porównaniu do atmosfery przesiąkniętej wodą na sąsiedniej górze kontrast jest totalny. Na Pferdeberg można wjechać łagodnie leśną drogą, ale my wybraliśmy wariant turystyczny. Michał stwierdził, że co prawda będzie odrobinę więcej z buta, ale dzięki temu zobaczymy więcej fajnych sekcji. Sekcje które podprowadzaliśmy były naprawdę konkretne a pomiędzy nimi można było spokojnie jechać singlem. Jedną mega ściankę w combo z korzeniami, winklem i kamieniami ćwiczyłem do zdjęć. Wrażenia z przejazdu tej sekcji były niesamowite. Niby wiadomo, że nie ma czego się bać, że wystarczy tylko puścić hamulce i dead grip, ale za każdym razem strzał adrenaliny był potężny.
Z Pferdeberg jedziemy szybkim singlem do Katzenkerbe i znów się wspinamy – tym razem na Ameisenberg, stąd już tylko w dół. Ponownie jak w kalejdoskopie. Wszystkie możliwe dobroty, pojawiają się z częstotliwością przyspieszonego rytmu serca. Dreszczyku emocji dodają łaty piachu na zakrętach oraz strome zjazdy z wielkich kamlotów. Jedynym minusem jest to, że nie zrobiliśmy na tym zjeździe żadnego zdjęcia. Recenzja kasyna Slottica Podczas akcji specjalnych promocji początkujący otrzymują bonus bez depozytu. Wysokość wynagrodzenia zależy od warunków wydarzenia obowiązujących w momencie rejestracji użytkownika.
Niestety po zjeździe już robi się dość późno i trzeba kończyć wypad. Na sam koniec jeszcze odprowadzamy kawałek Michał, który jedzie do Zittau a my pakujemy się do auta i wracamy do Świeradowa.
Zittauer Gebirge zaskoczyły nas zdecydowanie różnorodnością tras i pomimo swojej niepozorności jest to miejscówka, którą na pewno warto odwiedzić! Do tego stopnia, że pomimo braków w zdjęciach zdecydowałem się zamieścić ten artykuł.
Trasy są zupełnie inne i jeśli ktoś szuka czegoś nowego to się nie zawiedzie. Jak ktoś planuje wypad do Świeradowa i przejedzie już Świeradowski Klasyk oraz Single to na pewno warto podjechać godzinkę autem i ruszyć na szlaki wokół Oybin. Natomiast w przyszłym roku można się na pewno spodziewać zlotu w tych stronach.
FOTO: Michał Jurewicz, Agnieszka Balcerek
Trackback URL: https://blog.emtb.pl/dziki-zachod-2/trackback/