Zwyczajny, smętny, jesienny tydzień. Mój rower i ja powoli już zapadaliśmy w długo oczekiwany sen zimowy. Trzeba przecież kiedyś w końcu dać trochę odpocząć organizmowi przed następnym sezonem, na który jak to zwykle bywa plany są potężne, a nadzieje jeszcze większe. Gdy dotarła do mnie informacja, że w najbliższą niedzielę jest Enduro Trophy, zgodnie z hasłem reklamowym ze strony wiedziałem, że muszę tam być – ale z drugiej jakoś wybitnie to mi się nie chciało. Wyrwany z letargu musiałem zmobilizować się i zebrać w sobie trochę pozytywnej energii. Na szczęście poszło dość łatwo, bo zamiast śnić o nowych cudownych singletrackach może po prostu lepiej jechać je zobaczyć i posmakować wraz z nimi kilka kęsów świeżego błota.
Wyjeżdżam już w piątek wieczorem, a razem ze mną Michał „Malauch” oraz mój brat Jan „Jan”. W zasadzie, to Michał jedzie z nami, w końcu to on prowadzi. Dla mnie to dobrze bo w jego przepastnym Voyagerze rozkładam się w drugim rzędzie foteli, znanym też jako biznes klasa, dzięki czemu nawet nie zauważam kiedy z Wrocławia dojeżdżamy do Bielska. Załapuję się na gościnny nocleg u Harrego, który właśnie skończył znakować po ciemku jeden z Oesów. Na jutro zostały do oznaczenia już tylko trzy. Cieszy mnie, że będę mógł sobie przejechać Oesy przed startem, przynajmniej na pewno nie zgubię się na trasie. Rano większość ekipy znakującej stwierdza, że lepiej rozwieszać strzałki na piechotę, jestem trochę niepocieszony bo rower to rower, a nie tam jakieś spacery, ale cóż. Ilość śniegu jaką zastaliśmy na górze zdecydowanie przemawia jednak za wariantem pieszym. Czytając posty na forum, z których można było się dowiedzieć, że na trasie jest śnieg myślałem sobie – to taki pic na wodę fotomontaż, 5 mm śniegu w zacienionych miejscach. W Karkonoszach które są wyższe przecież śniegu w ogóle nie ma. Na miejscu, widząc przy drodze półmetrowe białe bandy byłem dość mocno zaskoczony, ale tylko trudne warunki pogodowe są przecież godne Enduro Trophy, a jak powszechnie wiadomo wyłącznie w Brennej pogoda wyjątkowo niestety nie dopisała, ale nad tym smutnym akcentem w historii ET lepiej się zbyt długo nie rozwodzić. Tak więc jesteśmy z powrotem na zaśnieżonych górskich szczytach, z pleckami pełnymi strzałek, wieje porywisty wiatr, tworzy potężne zawieje i zamiecie które zwalają nas z nóg. Ech no dobra, niech będzie, tak naprawdę świeciło słońce, co nie zmienia faktu że śnieg był. Początek każdego Oesu zjazdowego to krótka wycieczka w realiach czysto zimowych, odcinek podjazdowy jest natomiast cały zasypany białym zawalidrogą, więc dość szybko zapada decyzja, że ścigać będziemy się tylko w dół. Chociaż rozwieszanie strzałek może się wydawać mało interesujące, ja i tak świetnie się bawiłem tego dnia. Pod wieczór mamy nawet czas żeby zajrzeć na pogaduchy do małej ekipy z forum która zameldowała się już w pensjonacie niedaleko Bielska.
Niedziela rano – endurowanie czas zacząć! Gdy dojeżdżamy z Harrym na przełęcz Przegibek na parkingu czekają już dzikie tłumy które widocznie też przeczytały, że przecież nie może ich tu nie być, no bo nie może i tyle. Są na tym świecie rzeczy którym ciężko się oprzeć. Do 9.00 zbiera się ekipa 43 osób żądnych: właśnie kropiącego deszczu, nieprzebytego śniegu, leczniczego błota oraz innych atrakcji, które jak zawsze są w podstawowym pakiecie zawodniczym. Jazda na rowerze niestety nie zawsze łapie się w pakiet i nie jest gwarantowana, a więc do startu pierwszego odcinka zjazdowego trzeba doczłapać się pieszo. Wyraz doczłapać należy w tym przypadku traktować dosłownie bo wczorajsze pokłady śniegu mocno zubożały zamieniając się jednocześnie w ogromną papkę o konsystencji najbliższej wodzie; podczas marszu było więc tylko słychać chlap, człap i chlup. Przewidując wcześniej taki atak sił natury wystawiłem do walki po mojej stronie dwie jednorazowe reklamówki prosto z hipermarketu, które włożone do butów idealnie (póki co) broniły moje stopy przed napływem wody. Zresztą pogoda czy niepogoda, atmosfera rekompensuje wszystko. Choć z większością osób nie zamieniłem w życiu więcej niż kilka zdań to i tak cieszy mnie to że przyjechali, wspólne dzielenie pasji endurowania przez cały długi dzień wyzwala tyle pozytywnych emocji, że aż ciężko to opisać. W praktyce wygląda to tak, że nawet w błotnej mazi każdy pcha swój rower z uśmiecham na ustach.
Pierwszy odcinek specjalny to zjazd pełen „agrafek” na stromym zboczu. Początkowa sekcja jest na granicy moich możliwości, także przed każdym zakrętem pojawia się szybki dylemat typu „dam radę jestem pro” kontra „e tam wcale nieprawda nie jedź bo się zabijesz”. Czasu na rozważania jest za mało, a że zwycięża zdrowy rozsądek to przed porażająca większością zakrętów kulturalnie sobie staję, obracam rower w nowym kierunku jazdy, kawałek jadę, później znów się zatrzymuję i tak dalej. Wiele osób nie zważa na te piękne wiraże i tnie trasę na skróty, ja jednak wolę moją metodę, może chociaż trochę mnie to zmotywuje by nauczyć się pokonywania takich nawrotów. Druga część oesu to już ta lepsza partia – przynajmniej z mojego punktu widzenia, już nie muszę zsiadać z roweru. Wszystkie zakręty są idealnie pokryte rozjeżdżonym błotem, wystarczy lekko nacisnąć tylny hamulec by wykonać efektowny poślizg – to lubię! Końcówka to już szersza droga leśna ale miejscami nieźle wypłukana przez wodę, więc nie można się nudzić. Na mecie czekają jeszcze w nagrodę małe schody do podejścia i to już wszystko. Po kilkunastominutowym omówieniu wrażeń ze zjazdu trzeba niestety ruszyć do góry na następny odcinek. Z Janem jedziemy, a raczej idziemy do góry trasą oesu, który właśnie się skończył, zbieramy po drodze wszystkie oznakowania jakie powiesiliśmy poprzedniego dnia, natomiast reszta ekipy napiera trochę na około ale po bardziej przejezdnej trasie. Na szczyt docieramy mniej więcej w tym samym czasie, tam już zresztą czeka Harry, gotowy puszczać nas na następny OS – tego fragmentu trasy nie znam więc będzie ciekawie. By mieć siły do walki z nieznanym wcinam jednego batona, a zaraz potem pakuję się w początek startowej kolejki, jeszcze dwie minuty, jedna, pięć sekund, moje SPD robią klik-klak i lecimy. Szybko z szerokiej drogi leśnej skręcam na singletracka, gdzie pokłady śniegu i liści czynią trasę jeszcze bardziej nieprzewidywalną, możliwość niezamierzonego katapultowania się przez kierownicę podnosi adrenalinę na odpowiedni poziom. Ostry zakręt, kamienista sekcja, znowu zakręt – rów wykorzystuje jak bandę, prosta – dokręcam, drzewa w poprzek drogi – uwaga hopa, lecę, hamowanie i znowu pełen gaz. Teren nie jest aż tak trudny, więc prędkość jest wysoka, nie ma czasu by myśleć, jest tylko euforia i radość z każdego następnego metra. Ja po prostu uwielbiam to uczucie, jeszcze jeden zakręt, jeszcze jeden kamień, czemu nie?
Siedem minut to nie jest jednak wieczność i koniec Oesu nieubłaganie znajduje się tuż przede mną. Szybko dajcie tu następny, nie mogę się doczekać! Ale hola, hola nie tak prędko może jeszcze jakieś fotki porobić? Warunki pogodowe niby nie sprzyjają idiotenkamerze ale spróbować coś uchwycić raczej wypada. Także czas na kilka zdjęć, chwilę rozmowy i kilka głębszych oddechów przed podjazdem na Magurkę gdzie zaczyna się ostatni odcinek. Na kolejny szczyt wybieramy z Janem, za radą jednego z lokalnych znawców terenu, najkrótszy żółty szlak, jego stromizna sugeruje wejście piesze – tak też robię, Jan jako młody ambitny zawodnik próbuje wszystko wyjechać i w sumie dla mnie to nic dziwnego, że mu się udaje. Na starcie niestety brak kogoś od pomiaru czasu, trzeba będzie chwilę poczekać bo Harry dopiero nadciąga z Przegibka. Póki co i tak nie ma tłumów bo mało kto wybrał najkrótszą drogę, także marzniemy sobie w małym kameralnym towarzystwie, wśród śmiechów i rozgrzewających przytupów. W ramach zabijania czasu zjeżdżam sobie kawałek odcinkiem by zobaczyć jak z ilością śniegu za następnym zakrętem, bo w sobotę na tym fragmencie trasy było go zdecydowanie najwięcej, teraz nie jest już tak źle, można jechać bez żadnych problemów. Harry wreszcie nadjeżdża, a z nim pozostali zawodnicy, znów pcham się jak najszybciej na start bo z zimna już mnie zaczyna telepać, trzeba jechać na dół tam jest cieplej. Rozgrzewa mnie już pierwsza kamienista sekcja, ale telepie się dalej, tym razem to jednak wina amortyzacji która takiemu zagęszczeniu głazów mówi nie – ale co ona ma do gadania ja tam jestem na tak. Śniegu na tym odcinku zostało jednak więcej niż myślałem, jednak w dół odcinek jest w 100% przejezdny więc nic tylko się cieszyć. Przyczepność kół jest znikoma, ale to właśnie jej brak gwarantuje wraz z kolejnymi zakrętami niezłą porcję czystej frajdy. Może jeżdżenie poślizgami nie jest najbardziej efektywne, ani najszybsze ale takiej okazji nie mogę sobie odpuścić. W pewnym momencie nawet pojawia się myśl – szkoda, że nie ma jednak więcej tego śniegu, to by była dopiero jazda! Tylko na krótkim trawersie trzeba zejść z roweru, ale dla mnie to akurat w sam raz, bo muszę ominąć małą grupkę zabłąkanych turystów, chciałem chociaż rzucić okiem na ich, zakładam, zaskoczone twarze, jednak znów zaczyna się zjazd, więc to lepsza zabawa. Śnieg za chwilę niestety lub na szczęście się kończy, sam nie jestem pewien na którą opcję bym zagłosował, teraz za to mamy ładne błoto więc w sumie szkoda czasu na zbędne dywagacje. Aktualnie czeka mnie dość długi odcinek szerokiej drogi, idealnej na samobójcze prędkości, więc zrzucam z tyłu kilka przełożeń w dół i kiedy psychika mi pozwala to dokręcam. W prostszym terenie ciężko mi zawsze odnaleźć tą bezpieczną maksymalną prędkość przy której wciąż mogę liczyć na kontrolę nad rowerem, może to już tracę przyczepność? Czy może to za kolejne 10 km/h więcej? Zakręty idealnie płaskie, gdzie się podziały jakieś małe rowki, wystarczy jedna mała nierówność która zrobi za bandę by uniknąć niepotrzebnego hamowania, tymczasem pusto, trzeba zagotować trochę hydraulikę.
Grunt to zachować życie na później, tym bardziej, że singletracki jeszcze nie zginęły i wciąż czekają na końcówce trasy. Już na wąskiej ścieżce spotykam Cichego który aktualnie spaceruje gdzieś po lesie poza trasą w jej właśnie poszukiwaniu – każdemu zdarza się przegapić zakręt. Dla mnie jego widok to dodatkowa motywacja tym bardziej, że za chwilę będzie pędził tuż za moim tylnym kołem. Do mety pozostało mi niewiele, prosta, singiel między drzewami i już jestem. To było coś.
Na ostatniego zawodnika czekamy na dole dość długo ale w tym czasie chyba nikt się nie nudzi. Rozmowy i dyskusje trwają w najlepsze. Szkoda tylko, że to już koniec, powoli wszyscy zbierają się do domów, część zostaje jeszcze na ogłoszenie wyników i popas w pobliskiej karczmie, ale i to szybko mija. My też niechętnie ładujemy się do samochodu i ruszamy.
W życiu na pewno ważni są inni ludzie, nasza pasja i radość każdej chwili. Gdzieś w tych nadętych i pustych z pozoru słowach siedzi właśnie Enduro Trophy, impreza na której nie może Cię zabraknąć!
Tekst: Adam „ATT” Tkocz
Zdjęcia: Tomasz Dębiec, Tomasz Kasza, Kamil Kowolik, Łukasz Polonius
Opracowanie: Dariusz Dziadek
Kilka kadrów z imprezy: