Jak zwykle organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Okropna pogoda, błotko, adrenalina, rewelacyjna ekipa oraz problemy z wynikami :-) – to jest to, dlaczego obowiązkowo, każdy szanujący się endurowiec, dni odbywania się EMTB Enduro Trophy ma w kalendarzu zaznaczone na czerwono.
Już samo pojawienie się na miejscu startu było nie lada logistycznym wyzwaniem. Zniszczone powodzią drogi, nabrały charakteru czysto endurowego. Mimo problemów, parking na Przegibku zapełnił się samochodami, z których uśmiechnięci ludkowie wyciągali kosmiczne maszyny okapujące najnowszymi technologiami. Na dodatek każdy z tych śmiesznych ludków miał wielką ochotę utopić tę technologię w błocie.
No… jest już nieźle po 9:00 gdy orgowie z wielkim megafonem rozpoczęli wypuszczać hordy zgłodniałych jazdy maniaków na pierwszy OS. Od razu rzuca się w oczy system pomiaru czasu. Precyzyjne zegary sterowane z głównego centrum pomiaru czasu na świecie. Super dokładnie, z dokładnością niemal do pół sekundy, wskazywały czas, który skrupulatnie był notowany na niezniszczalnych arkuszach startowych. Na dodatek za zagubienie takiegoż arkusza groziły srogie konsekwencje. Bardziej od tego, iż skręcę kark bałem się zgubić ten zacny dokument. Mega stres!
Etap 1 – w górę. Hehe – dla mnie i mojej formy był to raczej etap podbiegowy. Ale nie powiem, starałem się. Przejechałem kilkaset metrów uwalniając z siebie hektolitry słonego płynu, potocznie zwanego potem. Gdyby nie całonocne przetaczanie krwi nie wiem czy podołałbym trudom tego odcinka. W każdym razie, adrenaliny na tym etapie dostarczali mi głównie koledzy, którzy wyprzedzali mnie, przemykając obok z prędkością światła. Uff – wreszcie meta, 10 minut czekania na odczyt z mega zegara i śmigamy dalej.
Etap 2 – w dół. No to jest to, co misie lubią najbardziej. Zakręty przechodziły same siebie. Czasem wydawało mi się, że się zapętlę, a już na pewno nie raz wyprzedzało mnie tylne koło. Walka ostra i do końca. Jeden maruder, drugi, trzeci – ooo, potem cała banda – lecę obok a tu masz! – cholera zakręt – wracanko i ku schodkom. Schodkom?! SCHODZISKOM! – ręce drżą, a ja nie mogę wytaskać roweru na pierwszy stopień! Zrzucam kask i ciągnąc rower niczym worek wyczołguję się na wypłaszczenie. Meta! – ech fajnie było. Ja chcę jeszcze!
Etap 3 – niby równo. Po wyczołganiu się na miejsce startu etapu 3 miałem już jednak dość. Zawłaszcza niesienia roweru. Podczas podejścia stwierdzam, że pokonywany odcinek nadaje się co najwyżej do samobójczej jazdy w dół. Uff… mogłem zabrać ze sobą lżejszą wersję rowerku. Na starcie błagalnie mrugając oczkami staramy się, aby Harry łaskawie wpisał godzinę startu do mega karty. Dookoła krążyła burza. Pioruny raz po raz zagłuszały śpiew ptaków. Tylko patrzeć, a zabłyśniemy niczym świąteczne fajerwerki. Jest – Harry się zlitował, i to jak – nie zdążyłem założyć rękawiczek jak słyszę…. PASIECZKIN START! Uff – cisnę ostro. Na zjazdach zasuwam przyłbicę, na podjazdach musze podnosić. Roboty co niemiara. Nie mogłem doczekać się mety. Hę – już jest! Teraz będzie już tylko w dół.
Etap 4 – w dół. Rewelacja. Pełen zestaw afrodyzjaków endurowca. Kamienie, korzenie, pnie, wąskie prześwity między drzewami. Jedzie się jak z nut. Opony troszkę gorzej trzymają – jest mniej błotka, więcej śliskich korzeni i skał. Ale to nic – ważne, że w dół i wiatr we włosach. Jest pięknie, cudnie, pojawia się łezka wzruszenia – o cholera – to już meta!
Etap 5 – w dół – najpierw spróbujcie się tu doczłapać w deszczu, gradzie, wietrze i czort wie czym jeszcze. Mega wypas jeśli chodzi o zestaw pogodowy. Piwko w schronisku. Ech, ech – gdyby te moje wzdychania nad puszeczką złocistego napoju ktoś nagrał, to mógłby dojść do wniosku iż dorwałem najnowszą wersję jakiegoś niesamowitego samozadowalacza… Aż nie chciało się wyjść na zewnątrz, gdzie tylko chłód i wiatr. No dobra – start – i znów euforia. Miejscami ślisko, wypłukane wąwozy. Trzeba uważać. Duże prędkości. I znów wypłaszczenie :( – nie lubię czegoś takiego. Jak ma być w dół to w dół. Na opuszczonej sztycy nie wyczłapię nawet na piaskownicę. Musze podbiegać. W pełnym kasku ugotowanie się murowane. Znów naparzanko. Jeszcze jedno wypłaszczenie i meta.
To już jest koniec. Pozostały wspomnienia. Niestety nie miałem czasu, aby zbyt długo pozostać na posiadówie wieczornej. Musiałem wracać. Ale zapewnie kumple długo siedząc przy złocistym napoju debatowali nad sprawami najważniejszymi dla tego świata…
PS1. Gulasz był wyśmienity, niestety chlebek reglamentowany :(
PS2. A wyniki? – czort z nimi :)
PZDR
Pasieczkin
www.santaclub.pl / www.bikeholicy.pl