No i już po I zlocie EMTB.pl! Piszę te słowa klepiąc w klawiaturę jedną ręką, zwichnięty obojczyk nie pozwala używać drugiej łapy. Poparzenie od tarczy już, co raz mniej o sobie przypomina… Ot taki kolejny dziwny paradoks, najbardziej oberwał przewodnik. Te 3 dni jazdy po Górach Izerskich można podsumować krótko – pełne enduro. A moje obrażenia mogą to tylko jeszcze bardziej podkreślać. ;-]
Do ostatniego dnia przed zlotem trwały ostatnie rezerwacje i rezygnacje z miejsc. Do tego stopnia, że w końcu straciłem dokładną rachubę ile osób w końcu przyjedzie. Ale w piątek się już wszystko wyjaśniło i na izerskie trasy wyruszyło 20 enduroraków. A trasy starałem się zaplanować tak, aby były jak najbardziej różnorodne, w celu pokazania bardzo kontrastowego oblicza moich Gór Izerskich. Ale już pierwszego dnia okazało się, że moje plany są stanowczo zbyt optymistyczne i tak liczną grupą nie damy rady ich zrealizować, ale nie miało to żadnego wpływu na świetną zabawę. A nawet dobrze, że się tak stało, bo jest powód, aby kiedyś jeszcze raz przyjechać w Izery.
Dnia pierwszego po krótkiej rozgrzewce na Kopie Czerniawskiej, podczas której Jaca zaliczył pierwszy honorowy szlif, ruszyliśmy na Stóg Izerski. Najpierw podjechaliśmy starym torem saneczkowym, następnie piękny widokowy trawers od Polany Izerskiej i po krótkim popasie ruszyliśmy w dół jednym z moich ulubionych zjazdów. Początek po kamieniach czerwonym szlakiem, później pozostałościami po niemieckim Bobahnie. W tym miejscu ja zaliczam pierwszy zupełnie nie groźny szlif na klasycznym ogródku skalnym – 5 sekund i jadę dalej. Koniec zjazdu był pod domem zdrojowym w Świeradowie. Ale tak naprawdę bardzo mała grupka osób pojechała tak jak trzeba. Takiego rozrzutu pozazdrościłaby nawet palestyńska bomba odłamkowa. Niestety na zjazd niebieskim szlakiem z Sępiej Góry czasu zabrakło i trzeba było się już udać na długi i monotonny trawersujący podjazd do naszego schroniska. Ja ten podjazd pokonałem 2 razy, bo po pierwszym wjechaniu musiałem zjechać do Szklarskiej Poręby po Olafa, który przyjechał pociągiem z Wawy. Gdy już cała reszta była w schronisku to my we dwóch załapaliśmy się na bardzo widowiskową burzę „prawie na grani”. Nie powiem, zjawisko zapadające w pamięć, chociaż wolałbym raczej nie powtarzać. A już w schronisku, leżąc na starych tapczanach dostałem nowy przydomek „Podjedź Dwa Razy Malauch”.
Sobota zaczęła się od… wzajemnego próbowania rowerów, dopiero później super śniadanie z „naleśnikiem z jagodami” w roli głównej. Myślę, że Chatka Górzystów to jedyne miejsce gdzie na śniadanie wystarczy tylko jeden naleśnik z jagodami. Z tradycyjnym małym poślizgiem ruszyliśmy w trasę, dziś kierunek Czechy. Wariant pierwotny zakładał ok 100km. Dzień wcześniej upał, a teraz chłodno i wilgotno, ale przynajmniej nie pada. Na pierwszy ogień podjazd na Smrk. Na szycie kilka fotek z wieży widokowej i jazda w dół. Najpierw po trawie, szutrze, korzeniach i kamieniach i na koniec liściach, a w trakcie przerwy na zmianę dętek. Po zjechaniu do Hejnic, przed samym bankomatem złapała na ulewa, nie ma jak się schować w 16 osób pod daszkiem od bankomatu. Gdy deszcz zelżał to rozjechaliśmy się do knajp, aby spróbować czeskich specjałów. Po obiedzie już było wiadomo, że na zrealizowanie zaplanowanej trasy nie ma najmniejszy szans, więc plany zmodernizowałem i najpierw zaprowadziłem ekipę na czeską lokalite FR. Wszystko tam było mocarnie wielkie, ale kilka „zmarszczek” dla nas się znalazło („nas” w sensie – Speedy Bandito, Harlem, Krolik, Kondi, Dhcegla). Następnym punktem na trasie był Oresnik, szczyt z super punktem widokowym i jeszcze lepszym z niego zjazdem. Ta partia Gór Izerskich przypomina trochę bardziej Góry Stołowe, dużo formacji skalnym, stromo i po kamieniach. Zamiast świerków – głównie buczyny. Droga na Oresnik była pół na pół podjazdem i podejściem, ale mam nadzieje, że nikomu to nie przeszkadzało i warto było trochę przejść się z buta, aby móc podziwiać taki krajobraz i zjechać lekko błotno kamienistym singlem z rewelacyjnymi serpentynami. Po zjechaniu do Hejnic zabraliśmy się już w drogę powrotną do schroniska, czekał nas ponowny podjazd na Smrk, z 350m na 1124m n.p.m. Robiło się późno, więc wybrałem wariant najszybszy – połączenie asfaltu, drogi leśnej i szutrów. Przy odbiciu z asfaltu na drogę leśną usłyszałem dużo mówiące pytanie „Czy nie można jechać dalej asfaltem??”. Trzeba było szybko nabierać wysokości, żeby zdążyć przed zmrokiem na szczyt, więc asfalt odpadał. Ostatni podjazd na Smrk chyba najbardziej ze wszystkich podjazdów rozciągnął naszą grupę. Na szczycie ukazał się naszym oczom piękny zachód słońca, wszystko mieniło się pomarańczową poświatą. Ale ten zapierający dech widok tylko jeszcze bardziej dawał do zrozumienia, że trzeba się pośpieszyć, czekał jeszcze na nas ostatni zjazd na dziko wzdłuż granicy.
Szybki popas (Jaca, dzięki za chyba najlepszą na świecie kanapkę z serem) i ruszamy w dół. Jedziemy trawiastym zjazdem, niby tylko trawa, ale trzeba uważać, bo w trawie różne niespodzianki. Zresztą już po pierwszych kilkuset metrach zaświeciłem przykładem, że trzeba uważać. Wpadłem w wielką wyrwę, o tyle nie fortunnie, że po zrobieniu OTB przywaliłem barkiem w jedyny kamień w pobliżu. Pierwsze wrażenie, ot kolejna nie groźna gleba. „Jedźcie dalej cały czas prosto, aż do żółtego szlaku, a później tym szlakiem aż do schroniska. Nic mi nie jest, zaraz za wami pojadę”. No niestety nie było tak wesoło, z barkiem zamiast być co raz lepiej to co raz bardziej łupało i strzelało, więc zmieniłem plany i postanowiłem sam wrócić się do szutru i nim zjechać do schroniska. Na początku prowadziłem rower po górę dwoma rękami, później jedną, a jak doszedłem szutru to już całkiem straciłem władze w lewej ręce, nawet chwycić kierownicy nie mogłem. Więc tylko zadzwoniłem do reszty, że jednak solidnie rozwaliłem bark i muszę zjechać do domu. Tak jadąc 5km/h asfaltem do domu z wiszącą bezwiednie lewą ręką, tylko sobie obliczałem, że co najmniej 3 miechy gips, później drugie 3 miechy rehabilitacja, optymistycznie licząc na rower wsiądę w styczniu.
W niedziele, zamiast siedzieć w siodle jadąc na kopalnie z resztą ekipy, to siedziałem w poczekalni przed przychodnią chirurgiczną. Całe szczęście okazało się, że mam tylko naderwany/zwichnięty/wybity staw, nawet dokładnie nie wiem, jak usłyszałem, że gipsu nie będzie to już nawet nie słuchałem dalej. Mam tylko oszczędzać rękę i czekać na poprawę – tydzień lub dwa i wracam na rower. A zlotowa ekipa w tym czasie pojechała na Kopalnie na Izerskich Garbach, następnie zjechali zielonym szlakiem do Rozdroża Izerskiego, i dalej trawersem do Świeradowa.
Dziękuje wszystkim, za pojawienie się na zlocie. Miło było część z forumowiczów poznać osobiście. Mam nadzieje, że każdy się świetnie bawił. Do następnego zlotu!!
PS.: Jeszcze raz dzięki za nagranie na kamerze, jak je zobaczyłem humor naprawdę mi się polepszył :)
Galeria:
Do obejrzenia:
Krótki filmik do ściągnięcia – tylko z pierwszego dnia
i poczytania: