Zjeżdżałem naprawdę szybko, goniłem stracone sekundy na dwóch poprzednich OS’ach, głowa pozbawiona jakichkolwiek myśli. Teraz liczy się tylko to co jest pod kołami… prędkość rośnie aż do chwili z której przypominam sobie jedynie myśl „Noooo to koniec sezoooooooo” a zaraz potem słyszałem jak moja garda od testowanego Parachute ryje grunt… i wydaje przy tym dźwięki zrywanego asfaltu. Z ust wypluwam mokrą ściółkę z resztkami zdartych opon… Zęby całe, twarz nie krwawi… można jechać dalej…
To tylko jedna z kilku spektakularnych gleb które zaliczyłem w ostatnim czasie.
Trasa 2 Pucharu Polski w DH Czarna Góra 2010. Krzywo najechana przedostatnia hopa w lesie i lecę prosto na drzewo, kontra, przednie koło nie wytrzymuje, zmienia się w ósemkę… mocno się obijam znowu oram kaskiem ziemię… Czuję tylko Garda obija mi żuchwę i szczękę, dobrze, że to garda a nie kamienie…
Parachute:
Nigdy nie miałem przekonania, do lekkich zintegrowanych kasków, ale przez ostatnie cztery miesiące moje zdanie diametralnie się zmieniło. Paraschute zaskoczył mnie swoją funkcjonalnością i szybkością demontażu szczęki. Bezcenne okazało się kiedy musiał zostać on w pakowany do małej torby kiedy wracał samolotem z Warszawy… chwila moment i z wielkiego kasku robi się mały pakowny orzeszek.
Na zjazdach daje mi dużo większe poczucie pewności siebie i bezpieczeństwa. Radość z jazdy rośnie wraz z prędkością…
Wentylacja w porównaniu do pełnoprawnych kasków FF w w których miałem okazję jeździć stoi na wyższym poziomie. Wciąż czuć wiatr we włosach, a uszy wypełnia szum i huk bijącej o ramę przerzutki… Lecz jednak na długich kilkunastokilometrowych podjazdach i tak zdejmuję kask… Gąbki przestają chłonąć ogromne ilości potu które generuje mój organizm. Rzeczą do której doczepiłem się na samym początki był i jest daszek, który mi przeszkadza. Zdemontowałem go na samym początku i jeżdżę bez niego. Nie miałem jeszcze okazji przetestować tego kasku jeżdżąc w goglach- ale wszystko przed nami- o ile kolejna gleba nie będzie bardziej destrukcyjna od poprzednich.
Wyściółka szczęki mogłaby być grubsza i lepszej jakości, zapewne producent stosując materiał taki, a nie inny kierował się uzyskaniem, jakże ważnej niskiej wagi… Dlaczego o tym piszę- ano dlatego, że już kilka razy po mocniejszych spotkaniach z Matką Ziemią bolała mnie szczęka i miałem obdarte policzki. Parachute mógłby też troszkę głębiej “siedzieć” na głowie pozwoliłoby to na kręcenie filmów kamerą na kasku o lepszej jakości. Niestety – przy dużych prędkościach kamera z kaskiem zaczyna bardzo gwałtownie”skakać”, jest także problem z samym przymocowaniem kamery do kasku – przynajmniej na tym etapie sezonu. O wiele lepiej ma się mocowanie moich lampek do kasku – tu naprawdę Parachute spisuje się znakomicie :)
Przed nami najbardziej intensywna część sezonu, za parę chwil czeka nas wypad w Alpy. Zobaczymy jak dzielnie spisze się Parachute… :)
Kaos:
Ten kask nie ma łatwego żywotu, odpiera codzienne ataki rzeczywistości na moją głowę… Pokonuję w nim codzienną drogę do i ze szkoły… Zakładam go jeżdżąc na szosie oraz na mniej intensywne wypady enduro. Podobnie jak w przypadku Parachute na początku patrzyłem na niego niezbyt przychylnie… aż do momentu kiedy założyłem na głowę swój prywatny kask Giro E2… Wtedy poczułem jak bardzo Giro jest w tyle jeśli chodzi o wentylację (jest to moje subiektywne odczucie oczywiście). W trakcie lub po wakacjach na temat tego kasku będą mogli się wypowiedzieć inni riderzy.
Jeśli chodzi o wygodę, to Kaos spełnia najwyższe wymogi. Nigdzie nie uciskające gąbki, oraz paski mocujące – trudno się zresztą dziwić, to kask który kosztuje ponad cztery stówy. Daszek: w porównaniu do Parachute zupełnie mi nie przeszkadza, mógłby mieć tylko regulację wysokości (dla mnie przydatna sprawa). Daszek tworzy dobrą całość z kaskiem i dodaje dynamiki Kaosowi. Czy po tych wielu godzinach kupiłbym sobie taki kask dla siebie? Tak. Lecz jednak w zestawie z kaskiem mógłby znajdować się dodatkowy zestaw gąbek. Po ostatniej fali upałów widzę jak szybko się zużywają. Prawie niezniszczone gąbki po jednym intensywnym wypadzie enduro z kamerą zaczęły odpadać. Tutaj minus dla Kaosa…
Kosmetyki Finish Line:
Tak się złożyło, że od lat użwam zielonego Finisha… nie tylko do smarowania łańcucha. Znalazł on nie jednokrotnie miejsce w naszych plecakach na wspólnych wyprawach enduro z Michałem Jurewiczem… Jakie są plusy Zielonego? Dobrze penetruje łańcuch i zabezpiecza przed wodą na jakieś 1,5-2 godziny pedałowania w trudnych, deszczowych warunkach. Nie ma cudów. Błoto i deszcz wymyją wszystko wszystko w ekspresowych warunkach… Zielony Finish w spray’u….. Moje pierwsze słowa “O matko, co to i do czego?” Okazuje się, że to bardzo wygodne i przyjemne w użyciu mazidło do łańcucha, troszkę innej konsystencji niż Finish z buteleczki… Używam go zawsze do smarowania przed dłuższą jazdą. Nie ma sensu zabierać go do plecaka- jest za duży i zbyt ciężki. Cieszyło mnie to, że smar wylatuje kropelka po kropelce i dzięki temu wszystko na około nie jest zabrudzone zielonym smarem, złośliwce pewnie nie raz rzucili by aluzją co ja robie z tymi kosmitami… ;)
Biały Finish… Z nim się nie polubiłem, po pierwsze nie tworzy moim zdaniem trwałej powłoki na łańcuchu, po drugie łapie straszliwie brud, po trzecie byle deszcz i smaru nie ma. A jakieś zalety? Owszem w suchych warunkach łańcuch w mojej szosie wystarczy przesmarować raz na tydzień a nawet dwa – WOW! Super wynik!
Osobiście jednak wolę zielonego Finisha – z racji tego, że jak z pogodą w górach jest każdy z nas wie… Nie mam ochoty smarować łańcucha po każdej sekwencji kałuż i strumyków… Dlatego w góry zielony, do miejskiego roweru i na szosę może być biały.