Zapraszamy do przeczytania relacji, która zwyciężyła w naszym wakacyjnym konkursie.
Wyjazd do Livigno zaplanowany był z prawie rocznym wyprzedzeniem. Czas sobie płynął, a ja codziennie obiecywałam sobie, że już od jutra zacznę się solidnie przygotowywać i regularnie jeździć. Jak to zwykle z obietnicami (szczególnie tymi danymi sobie) bywa, raz szło lepiej, raz gorzej. Włoską granicę przekroczyłam więc z uśmiechem na ustach i rowerem na dachu, ale także lekkim przerażeniem (aaaaaaaaa… nie poradzę sobie!!!!).
Na pierwszy dzień mój Mężczyzna zaplanował lekkie w jego mniemaniu i bardzo widokowe trasy, na które (chwała Bogu i Włochom) prowadziły wyciągi. Na pierwszy ogień poszło Carosello 3000 m., nazwane tak trochę na wyrost, bo miało „tylko” 2800 m. Jadąc sobie nieśpiesznie gondolką, rozmyślałam, co będzie na górze i jakim cudem zjadę z niej na moim sztywnym rowerze. Trasa zaczęła się od małych podjazdów, niby takich niewinnych, jednak szybko poczułam, że nawet na tej wysokości wyraźnie odczuwa się mniejszą ilość tlenu. Po szczęśliwym wypchaniu mojego rumaka na górę i półprzytomnym oglądnięciu widoków, rozpoczął się zjazd bardzo, ale to bardzo długim singlem.
Szczęśliwie okazało się, że nie jest on tak stromy, na jakiego wygląda i że z zachowaniem szczególnej ostrożności (spokojnie, piesi mnie jeszcze nie wyprzedzali) da się nim potoczyć w dół, a nawet pokonywać karkołomne potoki, które miały może z… 20 cm szerokości.
Przyjemny zjazd w dół, szybki przejazd przez miasto i lądujemy na wyciągu na Mottolino. Znów blednę, widząc całe dzikie tłumy bikerów w full facea’ch i zbrojach, ale Wojtek mnie uspakaja, że my nie będziemy zjeżdżać bike parkiem. Trasa Panoramica okazuje się jeszcze bardziej malownicza, ukazująca nam wspaniałe widoki i lodowiec w oddali oraz dająca flow… Nawet mnie.
Dzień pierwszy alpejskiego chrztu zaliczony – zero gleb, umiarkowana prędkość. Wojtek już nie czeka na mnie kilkanaście, tylko zaledwie kilka minut na zjeździe, a muszę tu nadmienić, że jeździ on – moim zdaniem – z prędkością nieprzyzwoicie dużą.
Dzień drugi to trasa w poszukiwaniu świstaków, prowadząca do niezwykłych jezior Lago di San Giacomo oraz Lago di Cacnaco. Niby nie taka długa, bo ok. 50 km ale za to bardzo urozmaicona. Zaczyna się niewinnie od asfaltowej ścieżki wzdłuż jeziora rozpościerającego się przed Livigno. Dużo tu pieszych i turystów na rowerach, prosty przejazd staje się więc cierpliwym slalomem między ludźmi. Kiedy tylko asfalt się kończy, zaczyna się moje piekło. Podjazd. Prosty podjazd drogą szutrową. O, jak mi dobrze idzie. O, moja kondycja nie jest taka zła. Hmm… dość długi ten podjazd…. Hmm ten podjazd jest chyba niekończącą się opowieścią…
Oczywiście kiedy smętnie drepczę, prowadząc mój rower, kiedy nawet stado dzieciaków mnie wyprzedza, śmiejąc się radośnie nadjeżdża para włoskich terminatorów… On i Ona radośnie kręcący pod górkę, jakby to był jej początek, a nie mordercza końcówka. „Trzeba było więcej trenować! Trzeba było!” ganię się w myślach, dopełzując do odpoczywającego już Wojtka. Robimy postój na portretowanie alpejskich krów i wypatrywanie świszczących świstaków, tych drugich ani śladu niestety i ruszamy w dalszą drogę nad jeziora.
Niekończący się podjazd szczęśliwie jednak się kończy i wjeżdżamy w zjazdowy singiel. Jasne skały i mocny zapach iglastych drzew to idealna wakacyjna kompozycja. Jeszcze tylko mija nas stado kowbojów konno (na pewno jesteśmy we Włoszech?) i rozpoczynamy fantastyczny zjazd.
Upewniam się, czy Wojtek na pewno nie chce jechać przede mną, ale upiera się, że jest dobrze i że będzie kręcił film. Po kilku kilometrach czuję jednak jego oddech na plecach i zniecierpliwione pochrząkiwania. Tradycyjnie kiedy tylko go „puszczam”, oddala się w niemożliwym tempie. Ja spokojnie zjeżdżam swoim, podziwiając widoki i robiąc zdjęcia. W końcu mam wakacje, a co!
Mijamy jezioro i zjeżdżamy do rzeki, nad którą robimy dłuższy piknik. Początkowy entuzjastyczny zamiar kąpieli skutecznie wybija nam z głowy temperatura wody – wprost z lodowca. Kończy się na (i tak dzielnym) moczeniu nóg. Po godzinnym biesiadowaniu z butelką piwa, kanapkami, pomidorami i misiami Haribo wracamy nad jeziora. Zza szczytów zaczynają się wyłaniać kłębiące się chmury. Nic to! Myślę pozytywnie, choć przed nami daleka droga. Objeżdżamy dookoła Largo Di San Giacomo i przeprawiamy się przez tamę pomiędzy jeziorami. Niezwykły lazurowy kolor wody, która sąsiaduje z tak ogromnymi górami, robi niesamowite wrażenie.
Podczas ostatniego postoju, kiedy przed nami czeka kolejny solidny podjazd, uświadamiamy sobie, że coś z tą pogodą jednak jest nie tak. Zza szczytów pojawia się coraz więcej ciemnych chmur. Pchając rower na kolejnych serpentynach, zaczynają docierać do nas pomrukiwania burzy. Jadąc rozległą doliną, mijamy farmę pełną krów. Ścieżka dość zabawnie prowadzi tuż przy oknach obory i każda krowa ze swoim wrodzonym znudzeniem patrzy przez swoje prywatne okienko na mijających ją turystów. Pnąc się po wąskiej trasie, niebezpiecznie blisko sąsiadującej z rozwiniętym elektrycznym pastuchem (który, jak miałam okazję się przekonać kilka dni później, naprawdę kopie – ale lekko), wyjeżdżamy wprost przed paszczę lwa. Oto przed nami rozpościera się granatowe niebo ze ścianą deszczu, grzmoty odbijające się echem po dolinach, a rozgałęziające się błyskawice raz po raz trafiają w szczyty. Podejmujemy ryzykowną decyzję o kontynuowaniu trasy, bo jakoś nam się nie uśmiecha nocleg w oborze, nawet jeśli będą tam świstaki zawijające w sreberka. Każdy kolejny metr uświadamia mnie, że DA SIĘ jechać szybciej, DA SIĘ podjechać niepodjeżdżalne podjazdy i zjechać karkołomne zjazdy, nawet jeśli nad głową ma się burzę. „Oo popatrz, tu musiał trafić piorun!” – Wojtek pokazuje mi osmalone skały, a ja robię się jeszcze bledsza. Szalone tempo trochę zwalnia, kiedy wjeżdżamy do lasu. Niby nie wolno chować się pod drzewem, ale jednak gęstwina daje złudne poczucie bezpieczeństwa, no i nie leje się już tak na głowę. Singiel w lesie to ostatni etap, jest mokro, pełno błota, a ja usiłuję coś zobaczyć jednym okiem (w drugim mam deszcz), zerkając między daszek kasku, a zaparowane okulary. Przejazd przez miasto nadal nie zmniejsza poziomu adrenaliny, bo burza nie ustaje. Dopiero w okolicach domu zaczynamy się uśmiechać. Daliśmy radę, choć nie chciałabym przeżywać tego drugi raz.
Kolejny dzień przeznaczamy na krótsze wycieczki po okolicy. Zupełnie przypadkiem Wojtek funduje nam zjazd bike parkiem, zostawiając rękawiczki przy kasie kolejki, po które trzeba było wracać z samej góry.
Okazuje się przy okazji, że trasa flow jest bardzo przyjemna, groźni faceci w full face’ach nie zawsze potrafią jeździć, a my czujemy się w naszych kaskach mtb i bez ochraniaczy jak z innej bajki. Nie przeszkadza to Wojtkowi skakać niczym kangur na hopkach, ku wielkiemu zdziwieniu bikerów uzbrojonych po uszy. Wszak nie rower, a umiejętności się tu liczą.
Nadeszła w końcu wielka środa i dzień wyjazdu na wielkie 3000 m. Uderzamy wraz z paczką znajomych na Bormio, na szczęście samochodami bo 40-kilometrowy zjazd serpentynami może byłby fajny na rowerach, ale na powracanie nim wieczorem pod górę mogłoby zabraknąć nam sił. Na Cima Bianca też pakujemy się wyciągami, w końcu po to one tutaj są. Wysokość 3012 m.n.p.m. przyprawia mnie o gęsią skórkę. Ja na sztywniaku w ekipie ludzi na fullach, z moim całym 2,5-letnim doświadczeniem na rowerze w górach. W myśl zasady „nie ma takiej góry, z której nie dałoby się roweru sprowadzić” dodaję sobie otuchy, naciągając ochraniacze, które pierwszy raz w życiu wydały mi się potrzebne. Zaczyna się iście… kamieniście. Księżycowy krajobraz, brunatno-miedziane kamienie, złowroga cisza i żadnej roślinności. Mimo iż przewidywaliśmy, że trasa będzie bardzo ciężka, nie jest tak źle. Z ogromną koncentracją zamykając peleton gdzieś w tyle, daję radę zjechać. Na końcowych odcinkach widzę tylko wpatrzone we mnie ogromne oczy Wojtka, który coś krzyczy. Hałas zjazdu jest taki, że nie słyszę ani słowa, ale i tak wiem, o co mu chodzi. „pPupa bardziej za siodło!” – to hasło śni mi się już po nocach ( i moja odpowiedź: „ No jak bardziej? Nie da się już bardziej!”). Wszystkie sępy rządne mojej krwi rozczarowuję, nie zaliczając żadnej gleby.
Kolejne zjazdy są już gorsze. Mimo że szlak zmienia kolor na czerwony, okazuje się dla mnie dość trudny. Są momenty sprowadzania, wprowadzania i wnoszenia, ale i tak większość drogi w siodle. Karkołomny zjazd z 3000 m tylko podsyca męskie apetyty, nabierają oni ochoty na podjazd pod Passo di Zebru, schronisko na 2700 m, 300 m poniżej przełęczy. Zapominają jednak uprzedzić, że do owego miejsca znów prowadzi niekończący się podjazd. Najpierw jest szosa – nie ma lekko – ale szosa mi niestraszna, jadę swoim, równym rytmem i nie jest tak źle, pierwszy raz nie jestem ostatnia. Komplikacje zaczynają się, kiedy wjeżdżamy na szuter. Wojtek tłumaczy mi, że schronisko jest tuż tuż (ta malutka kropka tam daleeeeko daleeeeeeeeeeko… z moją wadą wzroku to nawet jej nie zobaczę, a co dopiero tam dojechać!). Po drodze zaliczam porażenie elektrycznym pastuchem, kilka pomysłów na złapanie stopa (jeżdżą tam terenowe taksówki), kilka rezygnacji, chęć zawrócenia i obiecywanie sobie, że nie wsiądę już na rower oraz wyrzuty, że trzeba było jednak zająć się szachami (w które notabene nawet nie potrafię grać). Na ostatnich metrach jak mantrę powtarzam słowa Wojciecha Kurtyki: „jestem silniejsza niż moja słabość, moje paskudne zmęczenie” i szczęśliwie docieram do schroniska. Szybko zajadamy kanapki z salami, które chyba były specjalnością owego miejsca. Koszt 5 eu za chleb z plasterkiem salami, i to bez masła, to rozbój w biały dzień. Po „obiedzie” zaczynamy zjazd przepięknym singlem w dół.
Mimo strasznego chłodu, jaki zapanował. co tłumaczyłam sobie obecnością lodowców – a było ich w oddali całkiem sporo – zjazd był ogromnie przyjemny i rekompensował wszystkie poty wylane na podjeździe.
Jednak wszystko co dobre się szybko kończy. Po średnio trudnym singlu nastąpiła ścieżka pełna kamieni. Zmotywowana porannym zjazdem w Borgio, postanawiam odważnie jechać naprzód, mimo tego, że widzę przed sobą Wojtka, który kręci głową, że nie jest to najlepszy
pomysł. Po przejechaniu całych 3 metrów koło wpada mi w szczelinę między kamieniami i wtedy w ułamku sekundy uświadamiam sobie, że coś poszło nie tak, a rower wcale nie przejedzie dalej jak mi się to wydawało. Zaliczam energiczny przelot przez kierownicę, a rower ląduje na mnie. Leżąc sobie na kamieniach, zaczynam zastanawiać się, co boli najbardziej – zdecydowanie łokieć, bo nieposłuszny ochraniacz śmiał się podsunąć do góry na przedramię. Mój Mężczyzna dzielnie wyplątuje mnie z roweru i każe siedzieć, dopóki nie przestanę widzieć wszystkich gwiazd. Podobno w wysokich górach widać gwiazdy nawet w dzień, ale to nie były jednak TE gwiazdy, a góry nie na tyle wysokie. Pozbierawszy się powoli, stwierdzam że moje biodro też za chwilę przyjmie znajomy filetowo-zielony odcień. Resztę zjazdu pokonuję w żółwim tempie, na zmianę jadąc i prowadząc rower.
Nagrodą na koniec jest kilkunastokilometrowy zjazd do miasta Bormio po szosie. Przyjemny szum opon, kiedy nie trzeba kręcić, ukaja mój ból. Na parkingu okazuje się, że mimo naszych postojów, dotarliśmy w dość przyzwoitym czasie, a przynajmniej nie zastał nas zmrok.
Kiedy kolejnego dnia reszta ekipy postanawia zrobić przerwę, górski zew jak zawsze ciągnie Wojtka na szczyty. Ponownie wjeżdżamy na Carosello 3000 i odnajdujemy wyjątkowy, wręcz księżycowy singiel, który prowadzi wprost… do domku Hobbitów. Mikroschronisko na wysokości 2700 do złudzenia przypomina domek tych sympatycznych stworzeń o włochatych stopach. Po zaglądnięciu przez okno okazuje się, że ze środka nie wyłania się Frodo, ale najzwyklejszy Włoch. Łamaną angielszczyzną zaprasza nas do środka i częstuje kawą.
Espressso w takim miejscu to coś fantastycznego! Wychodząc, zastanawiamy się przez moment, czy nie poprosić o jeszcze jedną kawę, bo naprawdę była ona wyborna, ale nie chcemy nadużywać gościnności tego nie-Hobbita.
Zjeżdżamy więc bajkowym singlem, nie jest on trudny, ale trzeba uważać na prędkość, łatwo wypaść i potoczyć się po zboczu. Jak zawsze zachowuję najwyższą ostrożność, zjeżdżając powolutku. Kiedy wąska ścieżka przeradza się w szuter, Wojtek krzyczy za mną „puść te klamki!”. Nieśmiało próbuję (łokieć dalej boli) i okazuję się, że nagle z 15 na liczniku robi się 40!
Zjeżdżając, myślę, że po tych kilku dniach zaczynam przyzwyczajać się do tych widoków, do ogromnych gór, ich majestatu i siły, która wydaje się być w nich uśpiona. Teraz już wiem, dlaczego mój Mężczyzna tak bardzo za nimi tęskni przez całą zimę. Błądząc po pastwiskach alpejskich krów, które jednak nie są ani trochę fioletowe, trafiamy na kolejny ciekawy singiel prowadzący w dół, w kierunku Livigno. Po drodze spotykamy jeszcze zabawne stado włochatych szkockich krów górskich, które są najbardziej wyluzowanym bydłem, jakie widzieliśmy. Ani gwizdanie, ani klaskanie, ani skakanie i wymachiwanie rękami nie skłoniło ich do popatrzenia na mój obiektyw.
Ostatniego dnia za cel obieramy sobie lodowiec znajdujący się za trasą Panoramica, którą jechaliśmy dnia pierwszego. Niestety warunki pogodowe i przeżyta kilka dni wcześniej burza zawracają nas całkiem niedaleko przed lodowcem.
Ścieżka nie jest już łatwa, trzeba dużo prowadzić i nieść. Po drodze spotykamy jednak ciekawych ludzi, m.in. Hansa Reya, czy parę alpinistów ze stadem czterech psów wracających z lodowca (w tym jeden rasy buldog!). Ostatni dzień przynosi powracające raz po raz myśli o nieuchronnym powrocie i końcu wakacji. I choć były one krótkie, to i tak były Moimi Wielkimi Alpejskimi Wakacjami. Pierwszy raz w Alpach.. . i to na rowerze!
Tekst: Ania Makuszewska
Zdjęcia: Ania Makuszewska i Wojtek Zdebski www.enduroriderz.pl