Jeździć na rowerze nie można tylko na poważnie i w idealnych warunkach. Czasami trzeba zrobić coś nie do końca logicznego, bo możesz wrócić z nowym skillem i energią na cały tydzień.
W Świeradowie od dwóch dni sypie z nieba białymi kłakami, ku rozczarowaniu wszystkich turystów, którzy w niedzielę zakończyli ferie zimowe. Ci którzy zostali, chwytają narty i jadą czym prędzej na Gondolę, a my? My otrzepaliśmy rowery z błota, do plecaków włożyliśmy zapasowe rękawiczki i pojechaliśmy pokazać Krossom Stóg w zimowej odsłonie.
Pojechaliśmy to chyba za dużo powiedziane – tuż po opuszczeniu odśnieżanych uliczek szybko się okazało, że śniegiem dowaliło aż nad hojnie. A że temperatura też przesadnie mroźna nie była, to ta 20 cm warstwa na puch (który tak lubimy) się nie kwalifikowała. Planowany podjazd słynnym czerniawskim highway-em okazał się raczej podejściem. To oczywiście było wielkim nie dla Michała (który woli być przypiekany gorącym żelazem niż chodzić). Ja stwierdziłam, że się przejdę – jechać gdziekolwiek i tak byłoby trudno, a to mnie wyrzuci szybko na górę. No, stosunkowo szybko.
Podejście okazało się całkiem znośne, dzięki śladom wyjeżdżonym przez dwa skutery. Dzięki nim się nie sypało do butów, a roweru nie trzeba było przepychać przez zaspy. Trochę się tylko dłużył…
Urozmaiceniem było to, że po wejściu na drogę ze Świeradowa na Stóg zaczęli mnie mijać… narciarze i snowboardziści. Widać polski Pomysłowy Dobromir postanowił sam sobie poradzić z jedną nitką nartostrady w Świeradowie o trudnym pierwszym odcinku (podobnoż, osobiście nie testowałam). Od Górnej Stacji jadą drogą, a dopiero później wbijają się na nartostradę. Szaleństwo – w głowie cały czas miałam obraz tej drogi latem; wychodzi na to, że na nartach jadą asfaltem. A wszyscy zgodnie stwierdzili, że to ja zwariowałam..
Na szczycie się okazało, że chyba trochę faktycznie mi odbiło – bo na górze czerwonego spod Górnej Stacji nawiało miejscami zaspy metrowe. Rowerek na początku niezbyt chciał przesuwać się do przodu, ale jak w końcu zrobiło się stromiej, to ruszył z kopyta! Jechało się strasznie zabawnie – zwłaszcza gdy miejscami trafiałam na przysypaną dziurę między kamieniami. Kończyło się to błyskawicznym stopem, bo nie byłam w stanie tego swoją masą przepowerować… Ale i tak było super – najbardziej mnie bawiła różnica w pozycji na śniegu. Lekkie przesunięcie bioder do przodu powodowało zwalnianie, a do lekkie przesunięcie bioder do tyłu – napęd rakietowy.
Michała spotkałam na przecięciu szlaku z asfaltem ze Świeradowa – podobno nawet się dało podjechać… jak znajomy Nadleśniczy przejechał quadem na gąsienicach. Pocięliśmy dalej prosto przedłużeniem czerwonego. Michałowa masa trochę lepiej się spisywała na przeszkodach przy tej ilości śniegu – mnie dalej zatrzymywało czasem w dziwnych miejscach. Ale i tak było lepiej niż na samej górze, bo śniegu mniej. Najlepiej było na singlach, bo większość śniegu zatrzymała się na drzewach nad nimi.
Ogólnie śniegowy wypad bardzo udany – nie ma to jak ustępować drogi na podjeździe narciarzom… Na zjeździe może nie będzie się pędzić, ale za to można się świetnie pobawić balansem i średnio przyczepną nawierzchnią. I nie ma rutyny – nawet jak świetnie znasz trasę, to w zaśnieżonych warunkach zachowuje się zupełnie inaczej. Pozwala to spojrzeć na trasę przejechaną milion razy świeżym okiem. No i jak na wypadzie w Alpy trafisz na łachę śniegu, będzie wiadomo czego się spodziewać. A jak się wywalisz? I tak nie boli, bo to przecież śniegowa poduszka.
Następny wypad? Może jak będzie lód? Ale to chyba w oponach z kolcami, pełnych ochraniaczach i zbroi. Albo w tych dmuchanych strojach sumo.