Jak to dobrze, że zabrałem ze sobą słuchawki do telefonu. Wystarczyło zapuścić „2 minutes to midnight” wzbogacone o wrażenia z niedawnego koncertu Iron Maiden w Pradze, aby odciąć się zupełnie od bólu pleców i tyłka. A pomyśleć, że jeszcze minutę wcześniej, gdybym tylko miał możliwość bez wahania zaaplikowałbym sobie strzał z morfiny. Dynamiczny kawałek lepiej od energetycznego żelu przywraca mi siły, które straciłem po zatruciu feralną wodą ze stoków Babiej Góry. W tej chwili zastanawia mnie jedynie absurdalna sytuacja, że jadę betonowo-kamienną drogą o szerokości dobrych 4m, której nie ma na żadnej mojej mapie, za to bez problemu mogę znaleźć na mapie ścieżki, które w rzeczywistości wyglądają jakby 2 razy w ciągu ostatniego roku przeszedł tędy jeleń lub dzik. Sceneria tego miejsca przenosi mnie w czasie. Rozglądam się dookoła i widzę ogrom ekologicznej klęski. Dokładnie tak samo wyglądały moje Izery 20 lat temu. Najwyraźniej miejscowi leśnicy nie wyciągnęli żadnych wniosków. Całe szczęście przeczucie mnie nie zawiodło i wcześniej wspomnianą betonową autostradą dojechałem bez problemu do czerwonego szlaku, którym dalej pojechałem przez Magurkę Radziechowską, następnie granią na Gawlas i w dół żółtym szlakiem do Wisły. Trasa całkiem przyjemna. Dużo preferowanej przeze mnie luźnej nawierzchni. Szkoda, że DH Cegła sterany noclegami na dziko i finalnym zatruciem musiał już wracać pociągiem do domu…
Właśnie skończyła się woda w bukłakach, ale akurat przekraczamy górski potok spływający po zboczach Babiej Góry. Bez wahania nabieramy wody. Tym razem nie ryzykuję późniejszego jej braku i zaczerpnąłem prawie pełen worek. Zgodnie z DH Cegłą decyduję tym razem trzymać się żółtego szlaku. Jak już nie raz się przekonaliśmy na Słowacji jazda nawet po szlaku potrafi oznaczać przepychanie się przez krzaki, a poza szlakiem można być prawie pewnym przygody pt. „Na azymut przez młodnik”. Chociaż nie ukrywam, że kusiły niezaznaczone na mapie leśne drogi, które co jakiś czas łagodnie pnąc się pod górę przecinały nasz w dużej mierze podchodzony szlak. Dopiero gdzieś na wysokości 1200m n.p.m. okazało się, że jednak spokojnie mogliśmy jechać tymi leśnymi duktami. Dobrze chociaż tyle, że od ok. 1400m n.p.m. dało się jechać nawet po naszym żółtym szlaku, właściwie prawie na sam szczyt, szczególnie, że zrobił się na końcówce bardzo ciekawy. Jazda przez łaty kosówki po kamiennej ścieżce, coś jak wczorajszy tatrzański szlak na Rohacske Plesa. Przede wszystkim, powyżej granicy lasu znów dodawały nam sił rozległe panoramy, może nie aż tak spektakularne jak w Tatrach, ale również zachwycające. Gdy docieramy na szczyt jest naprawdę późno, słońce już niewiele nad horyzontem. Nie ma co zwlekać, 3 pamiątkowe zdjęcia i spadamy w dół granią przez Małą Babią, aby być jak najbliżej Korbielowa nim zapadnie ciemność.
Na początku zjazd z Diablaka przypomina karkonoski szlak szczytowy pomiędzy Śnieżnymi Kotłami a Odrodzeniem, czyli jazda po ułożonych blokach skalnych. Jednak miejscowi trochę mniej się przyłożyli do roboty, bo wyszła im straszna tarka, która wyciskała z tłumików w widelcach i damperach siódme poty. Później zjazd, aż do przeł. Brona jest już stricte technicznym odcinkiem po kamieniach, rodem z tych, które pokonuję powoli, starannie balansując i dobierając linię przejazdu. Jest na nim co robić, chwila nieuwagi i się leci twarzą w kamienie. Właściwie cały szlak jest przejezdny, od szczytu jedynie 3-4 krótkie odcinki zmusiły nas do zejścia z rowerów.
Na Małą Babią znów z buta, nie ukrywam, że już trochę irytujące się to zrobiło. A od Małej Babiej, już na rowerach, ostro w dół. Cały czas granią, niespotykanie długim, wijącym się singlem. Gdyby było, choć ciut jaśniej to można by było całkiem dobrze grzać, a tak w zaawansowanej szarówce jedziemy właściwie korzystając z bikerskiej echolokacji. Jednak DH Cegła nie opanował wystarczająco tej techniki – poleciał miękko w paprocie. Jakby tego było mało, to jeszcze ścieram tylne klocki hamulcowe – całkiem do gołej blachy. Oczywiście zapasowe mam przy sobie, ale ich zmiana kosztuje kilka cennych minut… Dojechaliśmy do kolejnej przełęczy, teraz jest już całkiem ciemno. Osobiście jestem za tym, aby tutaj kolejny raz nocować na dziko. Jednak DH Cegła skutecznie upiera się, żeby zjechać do Zawoi i wynająć jakąś kwaterę.
Budzę się w środku nocy. Co to za symfonia odstrzałów kopalnianych oraz przepychania zatkanego zlewu? Co to za światło za drzwiami? Za jakimi #&@!% drzwiami, gdzie ja w ogóle jestem? Po chwili przypominam sobie, że przecież wynajęliśmy pokój w Zawoi; światło to pewnie DH Cegła jest w WC, a odgłosy wskazują, że musi mieć rewolucję żołądkową. W momencie, gdy o tym pomyślałem, uświadomiłem sobie, że w moim układzie pokarmowym też panuje anarchia. Zaraz będę musiał wymienić się miejscem z DH Cegłą i sam będę wydawał odgłosy niczym kolonia Zergów na Mar Sarze. Dobrze, że jest chociaż miska na wyposażeniu łazienki, którą siedząc na klopie można trzymać na kolanach – zawsze to wygodniej… Nawet w takich okolicznościach, wspomnienie zjazdu singlem z Wołowca sprzed 2 dni potrafi pocieszyć.
Słońce z wolna pozłaca skalne granie piętrzące się wysoko nad naszymi głowami, w dolinkach snują się mgłowe kożuchy – sceneria iście bajkowa, jak na kiczowatych górskich lanszafcikach. Jedynie, szeroka droga asfaltowa z barierkami, wielki parking oraz równie ogromny „pawilon turystyczny” rodem z poprzedniego systemu, jakby nie z tej bajki. Im bliżej Morskiego Oka, paradoksalnie, co raz bardziej klimat gór ustępuje klimatowi centrum handlowego.
Przy samym Morskim Oku robimy kilka fotek, korzystając z okazji, że chociaż o 5:30 jest tutaj jeszcze pusto, mamy niezwykłe zdjęcia typu „tylko ja i morskie oko”. Sesja fotograficzna trwa niezwykle krótko. Po nocnych doświadczeniach, spadamy stamtąd jak najszybciej się da, aby słono nie zapłacić za przyjemność wjechania na Morskie Oko. Dopiero gdy opuściliśmy teren TPN’u ogarnęło nas uczucie, które określiłbym jako mieszankę radości i ulgi, że po 13 miesiącach od poprzedniej próby jednak się udało.
Teraz jedziemy na Pocztę na Krupówkach, aby odwiedzić Darkalistonosza w pracy, daje nam szczegółowe wskazówki jak najlepiej wjechać i jak zjechać z Wołowca, który to ze swoimi 2063m n.p.m. jest ponoć najwyższym „rowerowym” szczytem w tej części Europy. Nie mniej ważne były też zalecenia jak uniknąć rangersów, oraz jak się zachowywać jeśli nas złapią. My z kolei opowiadamy sensacyjną niczym przygody James Bonda opowieść wjazdu na Morskie Oko. Mamy nadzieje, że wjeżdżając na Wołowca nie będziemy musieli wyczyniać takich cyrków. Bogatsi o rady od Darka wyruszamy do Doliny Chochołowskiej. Tuż przed schroniskiem obieramy kurs żółtym szlakiem pod górę i z wiadomych względów, gnamy ile sił w nogach, aby wjechać w las i ukryć się za winklem. Od teraz, trochę na rowerze, trochę więcej z buta, zmierzamy prosto na Grzesia. Po opuszczeniu górnego regla, zaczęliśmy jak tybetańscy mnisi z medytacji, czerpać czystą energię z otaczających nas widoków. A na samym Grzesiu o mało się nie przewróciliśmy z wrażenia. Po jednej stronie skaliste granie Tatr Wysokich, obok trawiaste grzbiety Tatr Zachodnich, po drugiej stronie widok na jakąś nizinkę, a na wprost przed nami Wołowiec, na którego dzisiaj zmierzamy. lustpage.ch Efekt tego jest też taki, że „marnujemy” sporo czasu na liczne fotki. Ale jak widzicie obok, chyba warto było?
Z Grzesia już cały czas jedziemy granią, raz w górę, raz w dół, ale ogólny bilans przewyższenia jest na plusie. Tuż za Grzesiem, na trasie mamy przejazd i nawet 2 przejścia przez kosówkę. Ale co to za kosówka, która tutaj rośnie, jest tak mięciutka, że może służyć jako przytulanka na dobranoc. Nie taka jak nasza Sudecka, którą można byłoby wykorzystać co najwyżej jako narzędzie tortur. Po przejechaniu/wpadnięciu w kosówkę sudecką ludzie przez następne pół roku pytają się „A tobie co się stało?” Po strawersowaniu dzikim singlem Rakonia ukazuje się nam prawdziwe „Stairway to Heaven”. Jednak po jakimś czasie targania z trudem roweru pod górę, stwierdzamy, że jest to zdecydowanie, trzymając się klasycznych klimatów, „Highway to hell”. Wspólnie stwierdzamy, że fajniej będzie jednak pojechać pnącym się lekko pod górę trawersem i główny wjazd na szczyt przeprowadzić od tyłu. I to był strzał w dziesiątkę, praktycznie cały kawałek na sam szczyt pokonujemy w siodle, oczywiście z przerwami na zdjęcia. A na szczycie, jak to na szczycie – radość, euforia, zdjęcia, przeszywający chłodek, zakładanie bluz, zdjęcia, obniżanie siodeł i oczywiście fotki. W końcu chowam cyfraka do plecaka i zaczyna się zjazd, i to nie byle jaki, bo przecież z ponad dwóch tysięcy metrów. Zjeżdżamy do Rakonia dokładnie tak samo, jak podjeżdżaliśmy/wchodziliśmy; czyli nie sztajfą prosto w dół, tylko tym cudnym trawersującym singlem – wąska ścieżyna, spora ekspozycja, całkiem dobra prędkość, małe progi. Czego chcieć więcej?? Następnie wjeżdżamy na kamienistą szeroką drogę. O tej porze zrobiło się już pusto; do tego widoczność na co najmniej 500m do przodu, więc tutaj można grzać w dół ile tylko psycha wytrzyma. Nawet nie zauważamy kiedy mijamy Rakonia i już jedziemy słowackim zielonym szlakiem. Cała masa progów i ciasnych zatoczek. DH Cegle idzie na progach zdecydowanie lepiej niż mi, ale raz zachojraczył, co kosztowało go klasyczne, efektowne OTB.
Zjazd skończył się przy słowackim „schronisku”, które oczywiście o tej porze jest już zamknięte. Stąd jedziemy do upatrzonych kilkaset metrów w pionie wcześniej stawów i drewnianej budki przy nich, w której to zamierzamy spać. Szlak był najeżony kamieniami/głazami różnego kalibru, wymagał ciągłego balansowania i maksymalnej mocy na korbach. Dolinka urocza, tylko znów ściga nas zmierzch. Gdy docieramy na miejsce, jesteśmy zachwyceni zarówno dojazdem tutaj, jak i klimatem miejsca. Pomimo, że znacznie miej spektakularne niż Morskie Oko to zdecydowanie bardziej górskie. Gdy podeszliśmy do „naszej” budy, okazało się, że nie jest to turystyczna wiata, tylko jakiś prywatny schowek na narzędzia, oczywiście zamknięty na kłódkę! A wcześniejsze „schronisko” też zamknięte, a na dojazd do wiochy już za ciemno. To było dla nas jak kubeł zimnej wody z pobliskiego stawu. Miny nam zrzedły, ale trudno się mówi i stwierdziłem, że znów trzeba zrobić obóz na gołej ziemi, ale Jędrek był na tyle zdeterminowany, aby się położyć w środku tej budy, że po kilku minutach mocowania się z drzwiami… ściągnął je z zawiasów. Nie ukrywam, że mnie też to ucieszyło. Co prawda standard składzika był trochę gorszy od oczekiwanego, bo za drzwiami, były drugie drzwi, tylko że zakratowane, a pomiędzy nimi zagracony wiatrołap o wymiarach 80x200cm. No nic, wywalamy wszystkie graty na zewnątrz i zajmujemy ich miejsce. Ciasno, bo ciasno, chodzą między nami jakieś myszy, nad głowami kręcą się nietoperze, ale ciepło! Spało się rewelacyjnie, z głębokiego snu budzi mnie dopiero budzik nastawiony na 5:00. Chcemy wiać stąd jak najszybciej – zanim ktoś nas tutaj zastanie. Po pobudce, wkładamy graty z powrotem do składziku, zawiasy smarujemy Finish Linem, zakładamy drzwi i wszystko wygląda jakby nikogo tutaj nie było. Gdy zjeżdżamy tym samym szlakiem, którym wczoraj tu podjeżdżaliśmy kołacze mi po łbie jedna myśl – Dzisiaj Babia!!!
Znów nie dokończyłem zlotu EMTB.pl, no ale przynajmniej nie z powodu wygrzmoconych kości. Tym razem wyruszyłem wraz z DH Cegłą na zaledwie kilku dniową Enduro wyprawę, z Krościenka n. Dunajcem (gdzie była baza zlotu) przez Tatry do Brennej na Titus 8h.
Dzień 1. – niedziela, miał to być w miarę lajtowy przejazd słowackimi górkami w Tatry. Jednak już po przejechaniu przełomu Dunajca skończyła się lajtowość. Słowackie górki zagwarantowały nam nachylenie +50% lub -50%, do tego brak szlaków i oczywiście znane na Słowacji, rozminięcie się map z rzeczywistością. Właściwie cały dzień upłynął nam pod znakiem całej masy odcinków z buta, oraz przepychania się z rowerem przez leśne krzaki na przełaj. Oczywiście nie narzekamy, a wręcz przeciwnie – daje nam to mnóstwo zabawy. Przecież bardzo często właśnie tak wygląda eksploracja w górach, która jest jednym z filarów enduro.
W Tatry wjeżdżamy już po zmierzchu, jest na tyle ciemno, że ostatni kawałek zjazdu do Łysej Polany pokonujemy asfaltem; całe szczęście dużo tego nie było. Na Łysej Polanie zrodził się w naszych głowach iście szatański pomysł, ponownie spróbować wjechać na Morskie Oko. Myślimy, że jest już po sezonie, na dodatek noc, powinno się bez problemów dojechać na rowerze do Morskiego Oka i tam kimnąć w jakiejś wiacie.
Już po dojechaniu do wielkiego parkingu na granicy TPN’u pojawiają się sygnały, że jednak jest inaczej. Co o tej porze robią tutaj jeszcze parkingowi? Co, jeszcze ostatni bus do Zakopanego nie odjechał? A jak parkingowi są w zmowie z TPN’em, pewnie nas podkablują? Udzieliła się nam absurdalnie spiskowa teoria dziejów… W tej sytuacji czekamy przyczajeni w cieniu. Gdy bus zaczął wyjeżdżać, a parkingowi zajęli się szlabanem to my ile tylko sił w nogach, prawie wypluwając płuca przemykamy obok, licząc, że parkingowi zajęci swoją robotą nie zwrócą na nas uwagi. Zwolniliśmy dopiero, gdy światła parkingu znikły za zakrętem. Teraz już spokojnie suniemy pod górę. Gdy widzimy schodzącego kogoś z naprzeciwka, to pojawia się niepewność, czy czasem to nie strażnik; jednak na szczęście to tylko już dość zmarnowani turyści.
Przy Wodogrzmotach Mickiewicza zatrzymujemy się na chwilę, zobaczyć jak wygląda szlak do Doliny Pięciu Stawów. W tym momencie za nami pojawia się snop światła. Za zakrętem jedzie SAMOCHÓD. W popłochu chwytamy rowery i biegniemy w las; o coś się potykam, wpadam do rowu, ale w ostatniej chwili udaje mi się wygramolić i w lesie paść na ziemię. Przykrywam sobą wszystko co odblaskowe. Przyczajeni obserwujemy przejeżdżające dziwnie wolno obok auto. Okazuje się, że to Lada Niva – jak nic strażnicy lub leśnicy. Pierwsza myśl – jak dobrze, że udało się szybko ukryć. Druga – zbieg okoliczności, czy też parkingowi nas podkablowali? Chociaż nie ma to dla nas teraz żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do kwestii, co teraz zrobimy? Nocleg na Morskim odpada, całkiem odpuścić też żal. Jedyne wyjście to gdzieś się ukryć i przekimać do tej 5:00 i o świcie spokojnie ruszyć. Teraz to już w ogóle, czujemy się jak w środku akcji filmu sensacyjnego i to jako bad guys…
Po drugiej stronie ulicy akurat są dwa rzędy Toi Toi, sterta kamieni i ławki; idealne miejsce żeby się ukryć, co też robimy. Śpimy na ziemi, trochę ciągnie, ale jest całkiem sympatycznie. W nocy cały czas coś jeździ obok nas, jakieś szambiarki, śmieciarki i inny ciężki sprzęt, czuję się jakbym spał w centrum dużego miasta, a nie w górach. Ale niech sobie jeżdżą, grunt, że nas nie widzą. O 5:00 zrywamy się na równe nogi, nawet się ubierać nie muszę, bo i tak włożyłem przed spaniem na siebie wszystkie ciuchy jakie tylko miałem. Takie są zalety spania w śpiworze za 20zł z Tesco. Rzut oka na termometr – pokazuje +3C. No nic, jak najszybciej na rower; aby się tylko rozgrzać…
Tekst: Malauch, foto: Malauch, DH Cegła
Trackback URL: https://blog.emtb.pl/nim-zapadnie-ciemnosc/trackback/