Ze szczytu Żmijowca rozpościera się widok, jedyny epitet jakim można go opisać to „rajski”. Tak sobie to miejsce wyobrażam właśnie- góry, śnieg, rowery, bezchmurne niebo i mocne słońce. Dostałem to na co czekałem od końca wakacji i to w dodatku z niezłą nadwyżką :) Jeszcze nigdy tej góry nie widziałem w takiej oprawie, do tej pory kiedy zamykam oczy widzę ten widok. Do tego doborowe towarzystwo w postaci Michała. Wszytko to tworzy wspaniałego dnia jakim jest Sylwester!
Po pięciu godzinach obsuwy w końcu dzwonek do drzwi- przyjechał Michał jest grubo po 19, przed nami dwie godziny jazdy a potem jeszcze trzeba doprowadzić dom do stanu używalności- to będzie długi wieczór… Jest już Sylwester, na osi parę minut po 24, a my najedzeni, napici ruszamy na najwyższy szczyt w okolicy-Borówkową (902 m n.p.m.)
Na zewnątrz jak na tą porę roku ciepło tylko(– 5), w domu dużo chłodniej, więc nie myślcie sobie, że pojechaliśmy o takiej porze tylko dla przyjemności- pojechaliśmy bo było nam zimno:) Światełka odpalone a raczej cały arsenał- 10 diod na kierownicy, jeden halogen i 3 diody na głowie. Michał odpalił także to co miał i we dwoję świeciliśmy niczym biksenon w RS6.
Do szczytu zaledwie 6 km, ale tym razem nie liczył się dystans tylko to co czeka nas na szczycie. Tej nocy niebo było wygwieżdżone jak nigdy, powietrze zmrożone i czuć jak delikatnie trafia do najdalszych zakamarków płuc, aż włączyła mi się wizaulizacja tego procesu jak pęcherzyk po pęcherzyku raduje się na wieść o tym jak unikalnie czysta forma powietrza pojawi się u jego progów, a z radości zaczyna produkować dużo więcej surfaktantu. A może by tak w końcu ten koleś zaczął coś pisać co ma jakikolwiek związek z enduro??
Już, już przepraszam… Światła odpalone, dom zamknięty, kominek załadowany ruszamy. Wszystko dookoła białe, łącznie z drogami, nie są to dla mnie codzienne warunki więc prowadzę asekuracyjnie, Michał jako że mieszka na co dzień w górach zakupił już sobie kolcowane opony, a ja nie;/. Mieliśmy na drodze kilkumetrowe jęzory lodowe, i dwie prawdziwe sztajfy, a to dopiero droga na Wrzosówkę z której to będziemy atakowali szczyt, tam to jest dopiero podjazd, daje w kość latem, a co dopiero zimą. Momentami nie ma wyjścia trzeba pchać. Sytuacja zmienia się diametralnie jak tylko chowamy się ponad Halą w lesie- dobijamy do szlaku granicznego i tam już wszytko pięknie i ładnie- ubite można jechać, jedynie na kilku najstromszych odcinka tylne koło wyraźnie traci trakcje, ale to nie jest problem, ale zaraz- czemu moje piątki są taki niskie i miękkie? Ups nie wiem, ale nie pora na zastanawianie się, nie dobijam więc jadę dalej.
To już szczyt. Na taras widokowy wieży prowadzą kręte szerokie schody tworzą one tym samym klimat stricte gotycki. Wyobraźnia ma czas podpowiedzieć, że na górze czekać księżniczka, bo kręte schody ciągną się i ciągną. Błędnik zaczyna szaleć, rzeczywistość mimo okularów zaczyna się rozmywać, jeszcze kilka stopni i będę w całkowitej hipnozie…. W końcu jest- nagroda. Naszą Księżniczką jest niepowtarzalny widok. Patrzę na północ widzę łunę Wrocławia- ok 100 km, patrzę na wschód widzę Pradziada- 42 km, a Śnieżnik i jego masyw jest jak na dłoni. Wieża na Wielkiej Sowie jest pięknie podświetlona, przypomina Wenus, mieni się silnym ciepłym światłem na północnym zachodzie… Nasza wieża kiwa się dosyć mocno od wiatru, zmęczenie patrzy nam do oczu, ale nie możemy się oprzeć pięknu. W myśli mimowolnie zaczyna odtwarzać mi się piosenka” Moja ulubiona pora roku” Edyty Bartosiewicz. Wraz z poczuciem, że wszechobecne zimno zaczyna przenikać do naszej skóry zabieramy się z góry. Przed nami tylko zjazd jak dla mnie mało przyjemny- muszę uważać na swoje piątki aby ich nie uszkodzić, jadę asekuracyjnie, Malauch urządza sobie OS ot tak namiastka rajdu Finlandii:)
W domu jesteśmy po 2 w nocy- pora iść spać, zamiast iść do łóżek „walimy” się na skóry – Misiek spoufala się z Morfeuszem na baraniej, a ja na reniferowej:) Nasz dom budzi się z zimowego snu, sople na ścianach zaczynają topnieć :) (przez noc temp z -2 wzrasta do +6 w domu).
Ranek: Otwieram swoje ciężkie powieki, sięgam po telefon o kurcze późno 9.30 a my jeszcze zawinięci w śpiwory niczym te dwie larwy czekające na lepsze czasy. Chwile nam zajęło zanim się przepoczwarzyliśmy. Plan taki ja patrzę co z Bomberem, a jak już się dowiem to jedziemy na Czarną Górę zobaczyć którą drogą uderzyć w nocy. W międzyczasie zamarza woda w kranach, mamy pożar w garażu- kiedy otwieram drzwi czarny dym bucha odrzucając mnie od drzwi- jedna myśl w głowie- zafajczyła się kuchenka która miała odmrozić rury, nic chata stoi i nic mega cennego się nie spaliło. Piątki naprawione- można wyruszać. O czternastej jesteśmy u zboczy Czarnej Góry- tu zabawa w najlepsze, kuligi, narciarze i dwaj urwani z choinki rowerzyści, hola hola ci rowerzyści to przecież my. Jedziemy moją ulubioną drogą którą opisywałem już nie raz nie dwa więc nie będę się rozpisywał o niej. Jedyna odmiana to to że mamy zimę i śnieg oraz to że jedziemy aby „obczaić” to z czym nam przyjdzie stoczyć bój już po ciemku. A w głowie znów leci ta piosenka…
Nie szukaj mnie
Odeszłam gdy pola przykrył pierwszy śnieg
Skrzydłami
Muskam nieskażoną oceanu biel Labirynt dróg
Za mną kryształowe korytarze Zgubna jest
I podstępna zbawiennych drogowskazów treść
Na początku idzie zaskakująco lekko, udeptane ścieżki pną się delikatnie wężykiem pod górę. Przejeżdżamy obok jednej, drugiej, trzeciej nieczynnej nartostrady- krajobraz zupełnie taki jak w Prypeciu, cisza i spokój aż do nartostrady czwartej tutaj krajobraz jak by niewyżyci duzi chłopcy dorwali kilka ratraków i mogli się bawić bez ograniczeń armatkami śnieżnymi- co zrobili widać na zdjęciach :) mieliśmy świetną zabawę jeżdżąc po tym lodzie :) zwłaszcza ja. Czułem się jak po kilku no kilkunastu głębokich… wdechach czystego halotanu.
Po chwili zabawy i robienie fotek ruszamy dalej- jest troch gorzej- nawiało śniegu i pod warstwą „gipsu” mamy kopny śnieg w którym grzęźniemy, utrudnia to jazdę skutecznie, bo ponad połowa energii idzie w eter, mimo to jakoś jedziemy, ale co chwile stajemy, jak nie możemy ruszyć prowadzimy… na szczęście im jesteśmy wyżej tym jest lepiej- jedziemy coraz dłuższymi odcinkami. Z nieba spadły nam ślady po terenówce- wjeżdżamy w koleinę i raz bardziej a raz mniej udolnie jedziemy cały czas. Po drodze mijamy co jakiś czas ludzi na biegówkach, z jednymi robimy sobie nawet zdjęcia.
Ze szczytu Żmijowca rozpościera się widok, jedyny epitet jakim można go opisać to „rajski” Tak sobie to miejsce wyobrażam właśnie – góry, śnieg, rowery, bezchmurne niebo i mocne słońce. Dostałem to na co czekałem od końca wakacji i to w dodatku z niezłą nadwyżką :) Jeszcze nigdy tej góry nie widziałem w takiej oprawie, do tej pory kiedy zamykam oczy widzę ten widok. Do tego doborowe towarzystwo w postaci Michała. Wszytko to tworzy atmosferę wspaniałego dnia jakim jest Sylwester! A w uszach leci „Nadmiar siły do życia, Przerost woli istnienia, Przestrzeń pełna zachwytu, Nieobecność cierpienia” zestawienie audiowizualne w 100% bezbłędne.
Jedynie o czym teraz myślę to to aby dotrzeć na szczyt „nim zapadnie ciemność”… prujemy ile sił w nogach, tak naprawdę jesteśmy w ogóle nie przygotowani na ten wjazd pod prawie żadnym względem, przecież mieliśmy jechać nocą, ale wyszło jak wyszło jedziemy teraz. Total spontan- znowu nie zabrałem ciuchów cieplejszych, jedzenia i oświetlenia, Michał jest w podobnej sytuacji. Kiedy tylko dobijamy do głównego szlaku zaczynam wierzyć, że zdobędziemy szczyt jeszcze za jasności. Szlak jest tak mocno ubity i zmrożony, że jedziemy dużo szybciej niż latem- uwielbiam to uczucie kiedy jadę i wiem, że pod warstwą lodu leży cała masa kamieni która tym razem nie powoduje wyciskania ze mnie siódmych potów, a ustami nie wyrzucam kilogramów mięsiwa. Schronisko– o matko ludzi tu tylu co w weekend pierwszomajowy, gryziemy twardą jak kamień zmrożoną czekoladę, oraz popijamy wodę w której powoli zaczyna się robić lód. Pod schroniskiem ciepło bo tylko -5, zimno potęguje silny wiatr który swą niewiarygodną siłę czerpie z dalekiego zachodu. Nad horyzontem widać nadciągający front- nie wróży on niczego dobrego jeśli chodzi o warunki atmosferyczne wieczorem. Wnet zapada decyzja, że w nocy powrotu tutaj nie będzie- nie jesteśmy aż tak spragnieni hard core’u aby wpakowywać się okrutne warunki.
Tym razem, prawie jak nigdy wiatr sprzyja nam i pomaga w zdobywaniu szczytu- wieje w plecy:) Pejzaże otaczającej nas natury są dla mnie- mieszczucha tak powalające, że nie mogę, po prostu nie mogę się nacieszyć tym co widzę, z obrazu czerpię ogromną ilość pozytywnej energii, myślę sobie- energii na nowy rok, energii która w najbliższym czasie będzie potrzebna bardziej niż zwykle. Michał trochę odjechał, nadwyżki czasu nie marnuje, sumiennie i dokładnie uwiecznia tą piękną chwilę cykając fotki. Prawdziwy hard core zaczyna się z chwilą wyjazdu powyżej linii lasu. Piździ okrutnie, od razu czuje, że lekka kurtka i długa rowerowa koszulka to za mało, aby uchronić się przed dziko pędzącymi masami powietrza. Nasz śnieg zamienił się w taflę zmrożonego śniegu więc trakcja jak po betonie, jedziemy w najlepsze.
Szczyt, kiedy docieramy widać dosłownie dwa światy. Ostatnie blaski ciemno-pomarańczowego słońca które chowa się za zachodnimi szczytami, delikatnie oświetlając kopułę i nasz szlak, reszta zupełnie ciemna, pozbawiona wyrazu i życia, tam jest już „nowy 2009 rok”. Zjazd dmucham w piątki aby ich przypadkiem nie dobić, w tym czasie bardzo się wychładzam- trzeba się czym prędzej ewakuować.
Wow ale super uwielbiam zimą zjeżdżać rowerem. To jedyna okazja aby linia naszego przejazdu była prawie idealnie prosta. Światełko które mam powoli zaczyna się przydawać w oświetleniu lodowej tafli, oczy łzawią ale co tam :) jedziemy jest w końcu sylwester i bawimy się naprawdę szampańsko. Michał urywa mocowanie lampki w kierownicy więc trzyma ja w ustach. Sielanka jak dla mnie skończyła się w chwili kiedy żółty szlak odbijał w prawo do Kletna. Musieliśmy jechać inną drogą aby dojechać do Voyager’a zaparkowanego pod Czarną Górą. Brak światła i przyczepności nadaje naszemu wyjazdowi odrobinę pikanterii. Nie było jak przycinać, rzucało nami od lewej do prawej bez opamiętania ten kawałek trasy absolutnie nie przypadł mi do gustu, zwłaszcza że zjeżdżaliśmy powoli i z dobre 20 minut. Robi się mi coraz chłodniej i już jestem na etapie kiedy chciałbym podjeżdżać a nie zjeżdżać byle tylko przez moment było cieplej.
W końcu w aucie – można założyć cieplejsze buty, napić się ostatni raz pepsi( od nowego roku nie piję) oraz założyć bluzę pod polar i zmienić przepoconą koszulkę. Biały wehikuł odpala bez problemów, jedziemy do domu- krokiety czekają. Jest po osiemnastej a my jeszcze chcemy pojechać raz na Borówkową. Trzeba trochę odpocząć w naszej chacie i dostarczyć paliwożernym komórkom naszego organizmu niezbędnych składników aby mogły wprawiać nasze rowery w ruch.
Nocna eskapada na „Borówkę” odcisnęła piętno zmęczenia na nas, Śnieżnik także, po obiedzie jesteśmy zmęczeni i brak nam wigoru pada pomysł aby iść spać. Ale hola hola jest Sylwester!!!!! nie można iść spać!! Postanawiamy, że jednak coś zrobimy, ja chcę zreanimować piątki- mimo wszelkich prób nie udaje się – więc endurowanie odpada- pozostaje się nam tylko iść pieszo na wieżę. Tuż przed północą jesteśmy nieopodal szczytu Borówkowej, rowery w domu a my po raz pierwszy od początku naszej znajomości poszliśmy gdzieś pieszo! Znad szczytów świerków wyłania się wieża, mieni się niebieskim zimnym światłem setek diod. Ogrom ludzi przyszło właśnie tutaj witać nowy rok. Wieje okrutnie, z tarasu na którym już nikogo nie da się upchać, widać samą mgłę i chmury.
To była dobra decyzja aby tym razem zostawić rowery w domu, wiatr i mróz dałby nam do wiwatu i nic byśmy nie zobaczyli. A tak i pojeździliśmy i zobaczyliśmy piękne widoki :) W Nowy Rok Michał opuszcza moją wieś. Zaczyna padać obficie śnieg, napadało go tyle, że o jeździe rowerem mogę zapomnieć, ale za to mogę założyć stuptuty i pochodzić, a czy warto było zobaczcie sami. Jak ja lubię zimę- w końcu to “Moja ulubiona pora roku”.
Pozdrawiam Jędrek Cegielski.
FOTO: Malauch, Dhcegła